Jacek Pankiewicz - F. Schubert Idzie Do Czubków (www.cuwroclaw.blogspot.com), Biblioteka Konesera

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jacek Pankiewicz

Franciszek Szubert

idzie do czubków

 

Klaustrofobia

nie wiem, co robił, choć wszystkie – prawie wszystkie – wymachy ramion, kroki, zwroty

były mi widoczne. Długo będę pamiętał jego kabłąkowato przechylający się chód – nie

chód, lecz przeznaczenie. Wszystko w nim było. Te wyrzuty ramion, robocze, ni to marszowe?

były posłuszne, ulegały jego przywiązaniu do tego miejsca, na którym jeszcze kursował

– tak, tylko na tym odcinku. Nie ograniczonym przez nic, tym bardziej przez przyrodę.

To on tu postanawiał.

Bardziej był czynny wszerz, od wydmy ku morzu, którego falom wygrażał tym zapamiętałym

gestem ramion. Ale wzdłuż, przy całej przestrzeni, jaką przed sobą miał, nie potrzebował

ani piędzi ziemi więcej – niż sam zajmował.

Ta dysproporcja możliwości, rzucająca się w oczy, nie musiała być jednak błędem ustawienia.

Była błędem warunków raczej niż jego pozycji. Znakiem wierności i przetrwania.

A nie był młody. W swej ciemnozielonej koszulce zbliżał się do każdej nadchodzącej fali

jak wahadło; i oddalał. Posiwiałymi już mocno włosami upodobniony był do niej – i z nią

zapewne tak równolegle szumiał. Niby z owej równoległości pożądań, a może domniemania,

które swobodnie powziął: on – chwilowy poeta? A może zawiedziony biegiem zdarzeń

dialektyk?

I miał przy tym ruchy już jednostajnie wieczne, co przy całej jego z daleka widocznej

kulturystyce czyniło go biegunem osobliwości. Ograniczony w sytuacji – naprzeciw wielkich

możliwości. Kontrast jakże jaskrawy w rozległości tej przestrzeni!

Mogłem z jego sylwetki i ruchu jedynie się domyślać treści świętych złorzeczeń, jakie

rzucał. Zarówno części, którą na północ słał falom Bałtyku, jak i tej, którą bez podania kierunku

zostawiał w sobie, a może roztapiał ją na powrót w rozpogodzonej monotonii ruchu

członków. Czarnoroboczy zdecydowany krok przywodzi mi na myśl to, co mogę pamiętać

z sylwetki Dźbika – choć mego starszego brata nie widzę już w pamięci jasno. Ale właśnie

on mógłby mieć tak rzeczowy stosunek do swoich i nie swoich zobowiązań.

Życie mu zajęły. Większość z nich nie jest mi oczywiście znana. Ale wiem z tego, co się

mówiło potem w domu, że zajęły mu życie, jak wszystkim, którzy gdziekolwiek i kiedykolwiek

tak się uwzięli, żeby być, naprawdę być – a zostali poza mną, poza nami, ich tajemnica

jakby nikomu niedostępna.

Nie miał przyjaciół – ani nawet takich, co to się potem, gdy nadejdzie łaskawy czas, zechcą

ochoczo podjąć, no, odkrywczej i chwalebnej roli świadka. Nawet roli Jedynego

Świadka. Bo też i Dźbik, święty prawdziwy, bo anonimowy, nie dysponował bogatą skalą

towarzyskich odruchów, od których nawiązują się nici koleżeństwa, ani takich, które by i

dla obcych coś znaczyły, by wreszcie jako ukształcony system zachowania odbiły się jak

stempelki w duszach entuzjastów. Wtedy już są nie do zatarcia!

Praktykiem był, choć w abstrakcji jeszcze, in potentia, i było tak zbyt długo, więc trudno

się spodziewać, aby ktoś taki, mający choćby i najpoważniejsze pierwsze, drugie i trzecie

podejście do własnego tematu – a więc mający także i swój temat! – mógł nie dojść do pre-

cyzji lub zdecydowania. A te prowadzą ku praktyce. Choć w odruchach – tej często niewłasnej

na początku, więc jakby anonimowej osnowie naszych uczynków – mógł być i do

końca nieczytelny. Gdyby więc z zachowania tylko chcieć oceniać, z krótkiej perspektywy

kogoś takiego jak on – musielibyśmy z góry uznać to życie za absolutną klapę!

Wszystko jest wprost niewiarygodne, ale żeby zacząć łańcuch poszukiwań, wystarczą

wymachy rąk obcego człowieka. To my z nim wtedy odwracamy się do fal, by one jedynie,

tak naturalnie i niezależnie od nikogo maszerujące, mogły poświadczyć, że istniejemy.

Ranek był piękny. W tym nie dojściu do upału i niemalże rytmicznym przemieszczaniu

się granic żywiołów, nieba, powietrza i wody, w ich nawet i przemieszaniu – dojrzewał w

mojej pamięci obraz daleki dotąd i ukryty.

Może stawał się przed okiem mało widzącego jeszcze świadka tych stanów pośrednich?

Jak mało znacząca musiała być i Jego pozycja, między życiem prawdziwym a nie spełnionym!

Niejaki chodził wciąż ze swą monotonną, nieodstępną rozterką. Wciskałem się kolanami

i łokciami w piasek, podziwiając wirujący pod horyzontem żywioł, mroziła mnie jego

siła i obojętność. Pamiętałem o sile i obojętności tu na plaży. Istotnie, spotkałem już podobnych

do Niejakiego, zdawało się, pragnących mi coś powiedzieć, ale zawsze to było niczym

wobec domniemanej siły w tłumie. Banalne sytuacje, w których pragnąłem uczestniczyć,

obiecywały mi święto. Teraz, odrzucony na sporą odległość od wysmarowanych

olejkami, święto widzę, które może się spełnić. W przeciwstawieniu się choćby i żywiołowi.

 

Ślady

Pójdę ulicą, tunelem, parkiem. Przez podwórza, które trzeba dobrze znać. Pusty mur.

Stanę przed murem, przed murem kiedyś tyle się wszystkiego działo. Cień obrazów, rzeczy,

przyjaciół i nieznajomych. Tam jest. Tam jeszcze pozostał myślą. Wiedziałem wczoraj

i czułem to, gdy jeszcze przed biurem, spiesząc się przed biurem, usiadłem na chwilę przy

skwerku. Skwer nie był pusty! Ale spieszyłem się dalej.

Tak, wczoraj tam byłem, siedziałem na jego ławce. Przebiegłem całą tę drogę. Ale spieszyłem

się. I dziś, gdy pragnę tam wrócić – nic nie ma.

Wczoraj umiałem do niego dojść. Brakowało tylko usiąść i zapisywać – potem może

zrozumiem to, co razem z innymi wątkami, ważne i nieważne się plącze i odszedłem do takich

samych jak ja, fachowców od badania, bezsilnych.

Wyszedłem dziś znowu, jak aplikant, który urwał się z dyżuru, bo szef ma randkę w biurze,

szef ma zajęte mieszkanie, i nie boję się już nawet, że tam przyjdzie klient, zniecierpliwiony

zrobi awanturę – ja tu siedzę. Siedzę, by dowiedzieć się tego na nowo, co wczoraj

prawie że miałem w garści. Przyszedłem i lęk mnie w opały bierze, przechodnie jakby coraz

częściej się oglądają – tak, to na pewno nasze fizyczne podobieństwo jest tą przyczyną,

która ściąga na mnie ich spojrzenia, niektórzy aż zatrzymują się nie opodal, stają i komentują,

raptem łączy ich, obojętnych między sobą, taka niby ot, ciekawostka. („Przyszedł i

ulega naszemu napatrzeniu.”)

Przecież może ci, z początku myślę, którzy teraz wymownie na mnie patrzą, w i e d z ą

znacznie więcej ode mnie w sprawie. Tę ich niespodziewaną obcość – oceniają mnie, podejrzewają!

– czuję w każdym spojrzeniu, usiłuję zbagatelizować, może to jednak ja pozyskam

ich w końcu i będę miał świadków dla tego, co wczoraj sam spotkałem w tym miejscu;

może powiedzą więcej, a ja nie mogę już wstać ani do nich podejść, ani odejść od ławki,

na której przysiadłem tylko tak niedawno, nie jestem dziś pewien, czy to ta sama, i czemu

zresztą nie miałaby ona stać tu po kimś innym, kto później usiadł albo wcześniej.

Dźbik patrzył kiedyś z tej strony na mur, to wiem, bo pamiętam, a ławkę muszę niedługo

i ja opuścić, bo ją t a m c i w ł a ś n i e chcą zająć.

Czemu się obawiam tych ludzi? Ze jestem dla nich nikim? Tak, teraz zrozumiałem to

wreszcie i pobiegnę dalej, i się pospieszę, jak tylko spieszyć się może ten, co ucieczki swej

stara się nie pokazać, odchodzę więc biegiem dość powolnym i nawet nie wiem, czemu lękam

się o t ę w ł a s n ą d r o g ę . Czemu nie zaczepiam ludzi i nie pytam tych świadków o

Dźbika, przecież niejeden by mnie rozpoznał! Ale widzę, jak nierealne miałem dzisiaj pragnienie;

bo o wiele jest dalej również i stąd choćby do zdobycia cienia faktów, niż przypuszczałem.

Więc jest tak, jakby mnie i tu nie było. Znów gonię setki kilometrów – tam, gdzie się

pojawił Niejaki. Czego jednak się obawiałem, czemu uniknąłem kontaktu z ludźmi przy

murze? Wyrzucam sobie, że do nich nie podszedłem, skoro tylko od nich mogłem czegoś

się dowiedzieć o Dźbiku. Czemu tego nie zrobiłem? Czy za mało – jak uważam – mam

wciąż sił w sobie, żeby – z jakimkolwiek wynikiem – stawić tamtym czoła? Miałem przecież

pierwszy konkret w sprawie, fizyczne podobieństwo do Dźbika, o to by się zaczepiło.

Czy też to, co we mnie tam gada, musiało być ważniejsze?

Jednak podbuduję wpierw siebie, choć trochę, od środka. Biorę wiatr na świadka, że

umiem stawiać opór. I dalekie pagórki we mgle, że być z nimi najsilniej pragnę. A tu mam

pod nosem morze! Zawsze wyrównywało mi stare wyboiny. Wydłużało i łagodziło pamięć,

bo przeszłość jest rozległa tylko w nas Samych. A przyszłość się zaczyna dokładnie dziś

rano. Ot, choćby w tej łagodności. Przyszłość idzie i w drugą stronę – przez naszą niechęć

do zapominania wybiera z przeszłości coś na kształt ideału, czym rozczaruję się właśnie

jutro. Tym bardziej wzmacniajmy ducha i ciało, że nam grozi bankructwo!

Szybki marsz brzegiem, jaki teraz czuję w nogach, nie tylko uspokaja. Jego jednostajny,

lecz ostry rytm i wiernie idące obok oddalenie, aż do samozniszczalnego horyzontu – oto są

teraz moi towarzysze, których nie trzeba nawet oswajać.

I raptem jakbym to ja był taki na początku, od wielu dni, przestałem myśleć o przeszłości

z akt, dzień zaczyna mi się nieźle zapowiadać. Mogę iść, stanąć, leżeć i o wszystkim

zapomnieć, możliwości te przede mną migocą jak horyzont, który równocześnie rośnie i

zbliża się, to oddala. Może i wszystko może się jeszcze stać, bo tak naprawdę to nic przeciwko

temu nie wiadomo?

Wczoraj jeszcze patrzyłem tylko sponad zapisanych akt i stołka, co przed nimi na baczność

stoi, razem z przydawką, moją własną, która na nim siedzi. Bo prawnik pisze cudze

losy cudzych spraw, mało kiedy zaczyna własne. A dziś podróżny czy spacerowicz, chociaż

i głowa go boli od przeziębienia czy grypy – siada pod własnym drzewem, bo tu akurat

ustał, czy przed domem, w którym został na jedną noc. Siedzę teraz pod klonem szerokim,

pomnikowym, resztka dzikości jeszcze mi potrzebna niby mały desancik puszczy. Jak ona

korci i kusi, żeby do niej wracać!

Nim zdąży się kiedykolwiek gdzieś dojść, jeśliby nawet i przypadkiem albo przez złośliwość.

Albo by potraktował mnie kto poważnie, albo pomógł. A może – ja wszystkim?

 

Sprężyna

Pani Czarna w Żółtym i Pani z Dziewczynką Agatą; i wchodzą na podwórze, gdy siedzę

tak właśnie, jako Dodatek do niczego, bo dla nich mój klon to żadna Sprawa. Dla nich mogę

być tylko abstrakcyjnym akcentem przejaskrawienia nieważności drzewa. Czy zaś

atrakcyjnym?

Mogę przemilczeć to pytanie, a również obecność obu lub którejkolwiek z pań, i przymknąć

strudzone powieki wprost pod działanie rankowego słońca. Mogę sprawić tak, że

ktoś zniknie, a potem włączyć inną chwilę. Mogę i zatrzymać, kogo zechcę, w półwykonanym

kroku, a może i – odjąć mu kontakt z ziemią?

Z ukosa, bo z ukosa, zdarza mi się akurat ujrzeć Ją, przebitą światłem liści, pod którym

stała przez chwilkę jak spadnięcie, nagłe spadnięcie obrazu w próżnię – zauważyła mnie i

sobie teraz pomyśli! Przynajmniej na mnie sprawi wrażenie.

Niby to ona, niby dekoracja do jesiennego wrzosowiska, a to tylko jej szal! Do niego ledwie

doczepiane nagie, a tak przytulne ramiona, całość zaś, przy sprężystym jak dotąd iściu

– widać, że trafiła tu z rejonów jeszcze nie za bardzo tego godnych. Więc gdyby nie zjawiła

się nagle, na tym uprzywilejowanym przez los podwórzu – byłaby oczywiście bardziej

mgiełką spływającą z nieba Ukosem niż pięćdziesięciodziewięciokilogramowym Odważnikiem

szala. I całego mojego zerknięcia na ten moment (który mógłby być dla mnie i dla

niej jak najsłuszniejszym powodem do chluby). Bo już ta seria: Ruch ów płynącej nieruchomo

przez powietrze złożył mi się na wyobrażenie Mocno Naładowanej Sprężyny. Którą

można równie dobrze zostawić tam, gdzie akurat jest, bez uszczerbku dla czyjejkolwiek

przyszłości. Na pewno i w każdym miejscu potrafi zruszyć grunt sama. Jak potrafi istnieć

p o z a o k o l i c z n o ś c i a m i . I znajdzie się wszędzie tam, gdzie ją znajdą. A więc jest jak

przedmiot, pomyślałem. Po mnie może spodziewać się jak najmniej.

Ale podniosłem ciężar światła ze swoich powiek – i ona dalej szła i zatrzymywała się w

moich oczach, ona oraz kontrapunktujący ją pływ Szala, przytrzymywanego co prawda tak,

jakby miała się zaraz odeń oderwać ku ziemi.

Nie zabrakło wczasowiczów, mimo wczesnej pory, na tarasie i w oknach jadalni, zainteresowanie

było wielkie. Coś! Coś! Oto wreszcie coś samo znalazło się dla oka, nawet bez

naciskania guzika i abonamentu. Nie zauważyłem, bo i jakże mógłbym chcieć zauważyć w

tej wygodnej pozycji, jaką. miałem, z kolanami wysoko pod brodą – zauważyć ją tam dalej

idącą już za drzewo i z tej mojej twierdzy ścisłości strzelić jej choćby skinieniem głowy.

Aż tu obeszła pień i niespodziewanie zbliżyła się do mnie z boku, mimo że nie dopuszczałem

nawet na myśl takiej nieskromności z jej strony; także i z mojej, bo widzę, Sprężyna

akurat dla mnie została nakręcona!

W pośpiechu roztrząsałem, czy aby z tak odległej perspektywy tarasu i jadalni tak wiele

może być zauważone, choć może być także i nie uznane przez niechętnie zauważających.

Ona stała mi już porządną chwilkę za plecami, na co, gdy się zorientowałem, nie mogłem

sobie dłużej pozwolić – jak i na zburzenie całej mojej Twierdzy dotąd Wyjątkowej i pewnie

przez to tylko przyciągającej.

Ale się ukłoniłem i nic nie straciłem. Zaproponowałem usiąść; głupio, bo we dwoje nie było

gdzie. Przejść się nie chciała. I jak miałem rozładować na stojąco całą tę nerwowość sytuacji?

Pani się zapewne spieszy na śniadanie? – wyrecytowałem wreszcie, szczęśliwy, że znalazłem

na poczekaniu nobliwe słówko. Zgodziła się i odprowadziłem damę do talerzyków.

Wróciłem na miejsce. Trwała wieczność. Wreszcie: śniadanie się kończy. Nie uznałem

już, że ją widzę, spieszącą na taras, nie do mnie, i dałem tym samym bliźnim niemy znak,

że drugiego aktu nie będzie.

Co prawda trudno mi teraz było okazać choćby i gotowość do akcji, gdy kark i ręce już

ścierpły od wymuszonej pozycji. Siedziałem jeszcze, ale już nie tak pokazowo, kiedy niespodziewanie

podeszła i zażądała zmiany, żebym to ja stał przed nią, a nie ona nade mną.

Poderwałem się, rozkuśtykałem i zamieniłem to w głęboki ukłon. Czekała.

Siadaj proszę, proszę pani, powiedziałem zniecierpliwiony. Ale przypomniałem sobie,

że z tarasu musieli widzieć mój głęboki, stylowy skłon. A więc wszyscy czekają na jej

ruch. Aż dziw, pomyślałem, że nie staliśmy się w ogóle ważni wreszcie d l a s i e b i e !

Stań jakoś inaczej, powiedziała, wszyscy tylko na nas patrzą.

Ona była przy widzach. Ja przy niej. Więc? Niebawem znalazłem się... aż przy brzegu.

Miałem ból głowy, ale szczęśliwie ustał. Falom dziękuję i przepraszam.

 

Motyl nie wie nic, albo niewiele

W niedzielę czy każdy taki ranek jak dziś, kiedy nie muszę iść do Kancelarii, mam przed

sobą tyle ścieżek, ile dawno już wydeptali inni! Nawet i ślady tu miałkie i bezkształtne,

świadectwa tłumnej obecności. Nawet gdy pospacerować wyjdę – ulegam nie wiadomo

czyjej sugestii. Jakiż był prawzór, jaki model to kształtował?

Szukać innych śladów – ale gdzie? Przecież tu nie może zostać ślad po nikim. Co tylko

znajdę – kończy się na wydeptanej ścieżce. I wracam ciągle do. tego, co już wiedzą inni.

Tak się poddałem wszelkim osądom równającym, już od początku, od szkoły i gry w piłkę.

Kiedy mój Starszy brat piłkę oglądał najwyżej z daleka.

I wygodne to dla mnie było. Nie byłem nigdy sam. A za każdym razem, gdy się przeciw

czemuś buntowałem, obowiązkom rodzinnym, ciężkiej pracy i tak dalej, popatrzyłem na

innych, widziałem, jak mało kogo taki haracz obchodził, i już mogłem potem, za nimi, i ja

wyzwolić się z różnych powinności. A bo co to, ja gorszy od innych? Zauważył pan, panie

Profesorze, że trudne sytuacje się zdarzają zwykle poza większością, ich omijają? – – – I to

przed nimi spowiadałem się w duchu, do nich się przymierzając, nie do postawionego przez

kogoś celu. Cel nie rozgrzesza, a oni tak. Oczywiście, nie byłem na tyle głupi, żeby zaraz

głośno wszystkich o wszystko pytać. Od tego się ma wyobraźnię, no nie?

Wyzwalając się i rozbrajając z niektórych, powiedzmy obowiązków – nigdy jednak nie

chciałem równać się z takimi, co ich w ogóle nie znają. Żadnym takim lekkoduchem. W

końcu pionkiem przy palcu innych. Słomką, którą zdmuchuje wiatr. Bo i jaką taki ma

świadomość swojej ważności?

A zresztą opiekuńcza ręka zbiorowości też nie zawsze jest czuła. Nie tylko dla lekkoduchów.

Tracisz ją, gdy przestaniesz się wyróżniać czymkolwiek. A ja wpierw straciłem nie

ją, tylko mojego Starszego brata. Kiedy to się stało? W czym odstałem od niego?

Gdyby lotny motyl wiedział – że może zostać poczwarką? Nie może. Wiedząc to musiałby

popełnić samobójstwo. Nie przeżyłby nawet paru dni. Więc nie wie, a piękniejszym

od tej wiedzy też by nie był. Nie wie i nie popełnia, i nie jest smutny. Dlaczego ja miałbym

raptem sobie odbierać wszystko, co mnie różniło od Brata z jednej, a tych tam wałkoni z

drugiej strony?

Lecz czy wałkoniem nie byłem, i to w niemalże egzotycznych dla mnie tarapatach,

przez które przeszedł Dźbik?

Nie powiem, byli tacy, nawet ludzie i bardzo mi bliscy, co mnie do tego namawiali. Że

niby mógłbym podobnie jak on.

Tylko, że ich zdanie nie liczy się i dzisiaj nigdzie.

 

Świadek, który widział tylko słońce

Słońce biegało po równinach, pod nim wszystko zaczynało istnieć, nic nie ośmieliłoby

się zamienić w nic do niedawna zalegające tu jeszcze dookoła. Świat można było, owszem,

wziąć do ręki jak każdą rzecz nową. (Zależało to jedynie od stopnia dostępności.) Każda

sfera czekała z przydzieloną możliwością spełnienia! Kiedyś szedł kilometrami w rozśnieżonej

ciszy, nie pytałeś, co czeka cię u końca drogi. Gdzie zostaniesz. Nawet wiejska

szkółka stawała się sumą nowych tajemnic i zaskoczeń. Szansa na nie dzisiaj wydaje się już

tak znikoma.

Nie dziwię się jednak, że Dźbik nie zapalił się zbytnio do gorliwej nauki. Miał do wyboru

coś lepszego! Kiedy trochę podrosłem, opowiedział mi o pewnej swojej przypadłości

widzenia. Przyznam, że i do dziś dla mnie jeszcze nie za jasnej. Dźbik przywiązywał większą

wagę do drogi pośród nie kończących się pól niż do szkoły. W jakiejś części ówczesnych

jego doświadczeń mogło, musiało już być obecne to, co później, w dojrzałym okresie

skrystalizowało się w tak ostro objawionej obawie klaustrofobicznej.

Tam, na tej drodze, miałaby już wystąpić ta pierwsza przesłanka? A może droga sama

była praprzyczyną?

Przyznam, że to dla mnie dalej niejasne. Że niby tamto, szczególne trochę, przywiązanie

miałoby się łączyć z późniejszą, zachłanną wprost, obroną często domniemanej tylko niezależności?

Albo nawet – krańcowo – z akcentowaniem jej u siebie ponad miarę, co, jak

mówiono, może się odbywać kosztem całości, innych, czyli również prowadzić do ograniczania

ich wolności. Więc chęć do ograniczania rodzi się z tego także? Nieprawdopodobne!

Czyż to nie jest wyjątkowa i groźna zdolność? Chyba tylko się bawią w prokuratorów ci,

co jej nie widzą.

Znam nieźle już okres, kiedy klaustrofobię potraktował Dźbik jako własny, totalny system

jednostki, ustanowiony przeciw podobnemu traktowaniu przez innych, a więc przeciw

totalizmowi reszty. I wiem, że owo, nie uważane przez nikogo za chorobliwe, uprzedzenie

do ludzi poczytano mu skwapliwie, zbyt skwapliwie, jak sądzę, za początek choroby.

Ależ on właśnie przeciwstawiał się jej, dopiero grożącej!

Później, gdy rzeczywiście coraz częściej – dawał powód do opieki klinicznej, korzystał

z niej tak, jakby przybierał właśnie maskę, jakby prawdziwy on sam przychodził prosić o

azyl, nie pomoc. Azyl dla przetrwania groźnego okresu. Póki umysł nie okrzepł wśród dręczących

nowości i nie znajduje w niczym i w nikim oparcia. A tu żąda się odeń decyzji, coraz

trudniejszych i coraz gwałtowniej, z pożytkiem tymczasowym albo i w zawieszeniu

wszelkich pożytków.

Więc lata choroby – czy nie zawinionych prześladowań? Czy lata zwyczajnie – dojrzewania?

Lata złudzeń, ktoś powie. Dawniej tak mówiono. Tak, pierwsze kilkanaście lat po studiach.

To są rzeczywiście bardzo długie lała złudzeń. Lecz jeśliby się po nich miał ktoś

powoływać na Słońce i takie tam młodziankowe, dziecinne pewności – mielibyśmy prawo.

przywołać go do uśmiechu. Albo odesłać gdzieś do poprawki – ale czemu właśnie do kliniki?

Za obowiązek swój przy sądzeniu uznajemy chętnie pewną surowość. I to jest słuszne,

jeśli chcemy zachować równowagę. Ale mówię tu o drugim skrzydle równowagi.

A czemu on sam poszedł do kliniki, panie Profesorze?, Czy tam się właśnie dojrzewa?

Czemu nie za powrotem do życia?

Jest jeden wzgląd. Życie nie uznaje poprawek.

Czy bez poprawek nie byłoby sprawiedliwiej? Jeśli zaniedbał tyle lat dla rozwoju – zrozumie,

że to kara; jeśli nie jest winien, bo nastąpiło to z cudzych przyczyn – może poczytać

sobie wszystko, co go spotka, za szansę. I taki jest sąd, który karze i nagradza bezapelacyjnie,

a jednocześnie jakby palcem w plecy kłuł i przypominał, nie masz poprawki.

Skoro ośmieliłem się tu przebąkiwać o najwcześniejszych, jednostronnie oglądanych narodzinach

pewnego okresu – słońce nad szkołą, droga, pewien porządek jasności, którego

nawet w idealnym układzie nigdy chyba nie zrozumiem – to pragnę dodać, że był on dla

nas obu wspólny, choć oczywiście lepiej pojął go Dźbik. Może wyniósł z tego później rodzaj

szczególnej konsekwencji, skłonność do buntu, nie musi się to ze mną łączyć, choć nie

wiem; lecz przecież – –

myślę sobie, że wielu i dziś żyje takich, ba, większość, którzy uznają i nadal tamten porządek

odwieczny za jedynie słuszny, a gorliwość trwania w nim – za nieobojętną dla własnej

przyszłości świetlanej. Ja mam wątpliwości.

A jeszcze biorąc sprawę, jak się da: to kto w końcu, jak nie ja, ze średnią przyszłością

adwokacik, ze wspólną sekretarką w Zespole do odbierania telefonów, parzenia i roznosze-

nia herbaty, a jak siedzi się z interesantem, to i kawy, dziewoją, która z siły pomocniczej

potrafiła awansować natychmiast do roli obiektu wspólnego zainteresowania, do której

umizgi obowiązują nie tylko gości –i któż inny, się pytam, jak 'nie gość już z przeszłością i

przyszłością oraz jakoś tam dialektycznie im przeciwstawionym dzieciństwem, kto poza

mną, panie Profesorze, może być jeszcze pośrodku tej nie istniejącej już dla nikogo więcej

sprawy?

Dlatego właśnie zdecydowałem się pisać do Pana, bo roi się wszystkie drogi rozchodzą.

Między wynoszone długo cudze banalne tajemnice i nieodpowiedzialną zupełnie tęsknotę

do wyzwolenia się z tego, i z czegoś jeszcze – a może z tajemnicy własnej, której wciąż nie

znam, jak nie znam losu Brata? Jestem jedynie świadkiem – zobowiązanym do bezwzględnej

bezstronności!

A może mimo to – i zainteresowanym sędzią? I naczyniem wewnętrznym tej rozprawy

w jednej osobie? Jaki jestem ja sam? Czy coś się na mnie składa, czy jestem tylko tym naczyniem?

Odsuwałem z dnia na dzień to pytanie i niemym okolicznościom dziękowałem za

to, że ich dyskrecja wobec mnie jest taka łatwa do sprolongowania! Już dłużej nie mogę!

Jakże pragnąłbym dziś, gdyby to w ogóle stać się miało, żeby jakiś nagły pozew przyszedł

– już niekoniecznie od tamte...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl