Jacek Salij, o. Jacek Salij

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ęęłęóksiążki: Jacek Salij, Rozmowy ze świętym Augustynem

O EUCHARYSTII

Byłoby oczywiście absurdem przeciwstawiać sobie pokarm Słowa Bożego i pokarm Eucharystii.

Słowo Boże to jest nasz chleb codzienny, ale nie dla żołądka, tylko dla duszy. Teraz, kiedy pracujemy w winnicy, jest on nam niezbędny. Jest pokarmem, nie nagrodą. Robotnika dwie rzeczy sprowadzają do winnicy: pokarm dla podtrzymania życia oraz nagroda, która sprawi mu radość. Naszym codziennym pokarmem na tej ziemi jest słowo Boże, które w kościołach jest rozdawane codziennie, nagrodą naszą po trudach jest życie wieczne.

O chleb codzienny modlimy się w „Ojcze nasz”. Ale zazwyczaj sądzi się, że prosimy tam o zwyczajny chleb.

Modląc się: „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj”, prosimy Ojca o rzeczy potrzebne dla naszego ciała, chleb bowiem symbolizuje to wszystko, co jest nam niezbędne. Albo też przez chleb powszedni rozumiemy Chleb, który bierze się z ołtarza. Powinniśmy prosić o to, żeby dał nam tego Chleba. O cóż się bowiem wówczas modlimy, jeśli nie o to, żebyśmy się nie dopuścili jakiegoś zła, które by nas od tego Chleba oddzieliło? Również Słowo Boże, jakie codziennie jest głoszone, jest chlebem.

Warto więc pamiętać o tym, że w „Ojcze nasz” modlimy się zarówno o chleb doczesny, jak o chleb Słowa Bożego — żebyśmy go szukali, rozumieli i wykonywali — a również o Chleb eucharystyczny. Ojcze, co to jest Eucharystia?

Na ołtarzu widzicie Chleb i Kielich. Otóż oczy wasze temu się sprzeciwiają, ale żąda tego wasza wiara: Chleb jest Ciałem Chrystusa, w kielichu jest Krew Chrystusa. Dlatego zaś, bracia, nazywa się to sakramentem, bo co innego widzimy, a co innego przyjmujemy. To, co widzimy, ma postać cielesną; to, co przyjmujemy, owocuje duchowo.

Nie pierwszy to raz stwierdzamy, że Bóg w miłości do człowieka posuwa się aż do ostateczności, aż do punktu, za którym zaczyna się niemożliwość i absurd. Przecież to prawie niemożliwe: żeby człowiek miał spożywać Ciało Boże! I to nie w jakimś tam sensie symbolicznym, ale prawdziwie!

Pan powiedział: „Jeżeli nie będziecie spożywali mego Ciała i nie będziecie pili Krwi mojej, nie będziecie mieć życia w sobie” (J 6,53). Powiedział to Ten, który sam jest Życiem. Śmiercią byłoby dla człowieka sądzić, że Życie skłamało. Otóż kiedy Pan to powiedział, zgorszyli się Jego uczniowie, wprawdzie nie wszyscy, jednak liczni, i pomyśleli sobie: „Twarda jest ta mowa, któż jej słuchać może?” (J 6,60) Kiedy Pan to poznał, odpowiedział na nie wyrażone głośno zarzuty: „To was gorszy? A gdy ujrzycie Syna Człowieczego, jak będzie wstępował tam, gdzie był przedtem?” Oto co chciał przez to powiedzieć: Sądzicie, że to ciało moje podzielę na części, i członki pokroję i dam wam? A co będzie, jeśli ujrzycie Syna Człowieczego, jak wstępuje tam, gdzie był przedtem? Ten, który cały wstąpił do nieba, z pewnością nie może być strawiony. Zatem dał nam zbawczy posiłek swojego Ciała i Krwi, a zarazem rozwiązał pytanie o swoją integralność. Niech więc spożywają ci, którzy spożywają, niech piją ci, którzy piją, niech łakną i pragną — bo Życie spożywają, bo Życie piją. Spożywać je, to znaczy się wzmocnić, ale kiedy się wzmocnisz, nie słabnie to, czym się wzmacniasz. Pić je, to tyle samo, co żyć. Spożywaj Życie, pij Życie, a będziesz miał Życie i całością jest Życie. Wówczas to się stanie, to znaczy życiem dla każdego będzie Ciało i Krew Chrystusa. W sakramencie spożywamy je widzialnie, w rzeczywistości duch nasz spożywa i pije.

To w pełni zrozumiałe, że tylko człowiek napełniony Bogiem może stać się zdolny do życia wiecznego. Ojcze, wytłumacz jeszcze, jakie jest miejsce Eucharystii w całości dzieła Chrystusowego.

Pan nasz Jezus Chrystus chciał zostawić nam zbawienie w swoim Ciele i Krwi. Dlaczego zaś każe nam spożywać swoje Ciało i Krew? Bo jest pokorny. Gdyby nie był pokorny, nie moglibyśmy Go spożywać ani pić. Patrz na Jego nieskończoność: „Na początku było Słowo i Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo” (J 1,1). Oto Pokarm wiekuisty: lecz spożywają Go aniołowie, spożywają moce najwyższe i duchy niebieskie. Spożywając, nabierają mocy, a Ten, który obdarza ich nasyceniem i radością, pozostaje nie naruszony. Otóż, co człowiekowi do tego Pokarmu? Kto znajdzie serce dostosowane do takiego Pokarmu? Zatem w mleko się On przemienił i dostosował do maluczkich. Oto w jaki sposób Mądrość Boża karmi nas tym Pokarmem: „Słowo ciałem się stało i zamieszkało wśród nas” (J 1,14). Patrzcie, co za pokora! „Dałeś im Chleb z nieba, Chleb aniołów spożywa człowiek” (Ps 77,24). Słowo Przedwieczne, którym żywią się aniołowie, równe Ojcu, jest spożywane przez człowieka. Ponieważ „istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby być na równi z Bogiem” — takim właśnie żywią się aniołowie — „lecz ogołocił samego siebie” — aby człowiek mógł spożywać Chleb aniołów — „przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi. A w zewnętrznym przejawie uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci, i to śmierci na krzyżu” (Flp 2,6—8) — abyśmy z krzyża otrzymali Ciało i Krew Pańską jako nową ofiarę.

A więc to nie jest żadna metafora, kiedy Syna Bożego dającego się nam spożywać pod postaciami chleba i wina nazywasz Chlebem aniołów.

Napisano w Psalmie: „Dałeś im Chleb z nieba, Chleb aniołów spożywał człowiek” (77,24n). Któż jest tym Chlebem z nieba, jeśli nie Chrystus? Aby człowiek mógł spożywać Chleb aniołów, Pan aniołów stał się człowiekiem. Gdyby to się nie stało, nie mielibyśmy Jego ciała, nie spożywalibyśmy Chleba z ołtarza. Śpieszmy się do dziedzictwa, bo otrzymaliśmy już stamtąd wspaniały zadatek. Bracia moi, pragnijmy życia Chrystusowego, bo jako zadatek otrzymaliśmy śmierć Chrystusa. On, który wycierpiał nasze nieszczęścia, miałby nam nie dać swojego szczęścia?

Sakrament Eucharystii — Ciało i Krew Pańska złożone za nas w ofierze na krzyżu — został ustanowiony w przeddzień Męki Pańskiej. Chrześcijanie kolejnych pokoleń zazdroszczą Apostołom, że byli tak blisko Chrystusa, że mogli być świadkami i uczestnikami tamtych jedynych w dziejach wydarzeń.

Pan własnymi rękami uświęcił Wieczerzę i dał uczniom, ale nas na tamtym posiłku nie było. A jednak tę samą Wieczerzę spożywamy w wierze codziennie. I nie sądźcie, że byłoby czymś wielkim być obecnym bez wiary na tej Wieczerzy, którą On własnymi rękami podawał: lepiej później spożywać w wierze niż wówczas w sposób wiarołomny. Pawła, który uwierzył, wówczas nie było; był natomiast Judasz, który zdradził. Również dzisiaj liczni biorą udział w tej Wieczerzy, mimo że nie widzieli tamtego stołu, nie widzieli też ani nie smakowali Chleba, który Pan trzymał wówczas w rękach. Jednakże również dzisiaj liczni na tej Wieczerzy wyrok sobie jedzą i piją (1 Kor 11,29), gdyż jest to ta sama Wieczerza.

Poruszyłeś, Ojcze, temat straszny: możliwość Komunii świętokradzkiej. Zapewne również Komunia przyjęta leniwym sercem nie podoba się Bogu. Co robić, żeby tak wielki Dar Boży nie stał się przedmiotem naszego nadużycia?

Kiedy w swoim sercu człowiek ustanowi sąd, oskarżycielem będzie świadomość, świadkiem sumienie, wykonawcą zaś bojaźń Boża. Wówczas niech sam człowiek wyda na siebie taki wyrok, że osądzi się niegodnym uczestnictwa w Ciele i Krwi Pańskiej. Ten, kto lęka się z nieodwołalnego wyroku Najwyższego Sędziego zostać wykluczonym z Królestwa Niebios, lepiej, żeby przez jakiś czas, zgodnie z kościelną dyscypliną, był odłączony od sakramentu Chleba Niebieskiego. Niech stanie mu przed oczyma obraz przyszłego Sądu. I kiedy inni przystępują do ołtarza Bożego, on zaś nie przystępuje, niech pomyśli, jak straszna jest ta kara, mocą której to, co przyjmuje się dla życia wiecznego, sprowadza na niektórych wieczną śmierć. Albowiem do tego ołtarza, który stoi obecnie w kościele na ziemi, widoczny dla ziemskich oczu, przy którym sprawuje się Boskie Tajemnice, mogą przystąpić nawet zbrodniarze. Okazuje bowiem obecnie Bóg swoją cierpliwość, aby w przyszłości objawić swoją surowość. Kiedy przystępują do tego Sakramentu ludzie nieświadomi swoich grzechów, Boża cierpliwość przyprowadza ich do pokuty. Natomiast ci, co przystępują w zatwardziałości serca i z sercem nie pokutującym, skarbią sobie gniew na dzień gniewu i objawienia sprawiedliwego sądu Boga, który każdemu odda według jego czynów. Do tego bowiem Ołtarza, do którego przystąpił nasz przewodnik Jezus, przy którym stoi jako Głowa Kościoła i czeka na pozostałe członki, nie może przystąpić nikt z tych, do których odnoszą się słowa Apostoła: „Którzy się takich rzeczy dopuszczają, Królestwa Bożego nie posiądą” (Ga 5,21; 1 Kor 6,9n).

Ale przede wszystkim jest Eucharystia, rzecz jasna, Chlebem codziennym. Tylko obawa przed nadużyciem może nas słusznie powstrzymać przed przystąpieniem do Stołu Pańskiego. Chciałbym Cię zapytać, Ojcze, czy są jakieś zasady, którymi należy się kierować, aby z jednej strony przystępować do Komunii świętej jak najczęściej, a z drugiej strony, żeby nie dopuścić się nadużycia Sakramentu.

Ktoś powiada, że nie należy przyjmować codziennie Eucharystii. Zapytujesz go: dlaczego? Bo — powiada — żeby godnie przystąpić do tak wielkiego Sakramentu, należy wybrać takie dni, w których człowiek żyje bardziej nieskazitelnie i wstrzemięźliwie: „Kto bowiem spożywa niegodnie, potępienie sobie spożywa i pije” (1 Kor 11,29). Inny przeciwnie: Jeśli rana grzechu i atak choroby są tak groźne — powiada — że należy powstrzymać się od tego Lekarstwa, decyzją kapłana każdy powinien odsunąć się od ołtarza dla czynienia pokuty, i na mocy takiej samej decyzji powinien powrócić. Na tym bowiem polega niegodne przyjmowanie, że ktoś przyjmuje Eucharystię w tym czasie, kiedy powinien czynić pokutę; i nie do jego decyzji należy odchodzić od Komunii ani do niej wracać. Zresztą jeśli to nie są grzechy tak wielkie, że ktoś uważa się za odłączonego od Komunii, nie powinno się powstrzymywać od codziennego Lekarstwa — Ciała Pańskiego. Otóż najlepiej zrobi ten z nich, kto przerwie owy wzajemny spór: najważniejsze, żeby trwali w pokoju Chrystusowym, każdy zaś niech postępuje według tego, co zgodnie z wiarą uważa za pobożne. Żaden z nich bowiem nie ujmuje czci Ciału ani Krwi Pańskiej, ale spierają się gorliwie o to, jak ten zbawczy Sakrament uczcić. Przecież Zacheusz i setnik nie kłócili się wzajemnie o to, kto z nich lepiej postępuje, mimo że ten pierwszy przyjął Pana z radością do swego domu (Łk 19,6), drugi zaś mówił: „Nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój” (Mt 8,8). Obaj w różny i jakby przeciwny sposób uczcili Zbawiciela, obaj żałowali za grzechy, obaj dostąpili miłosierdzia.

O sakrament rozgrzeszenia zapytam Cię, Ojcze, w rozmowie o pokucie. A teraz pytanie zupełnie inne: Jak się ma sakrament Ciała Pańskiego do prawdy wiary, że my jako Kościół jesteśmy Ciałem Pańskim?

Ten Chleb, który widzicie na ołtarzu, uświęcony Słowem Bożym, jest Ciałem Chrystusa. Ten Kielich, a raczej to, co jest w kielichu, uświęcone Słowem Bożym, to Krew Chrystusa. W ten sposób Chrystus Pan chciał nam dać Ciało i Krew swoją, którą wylał za nas na odpuszczenie grzechów. Jeśli dobrze to przyjmujecie, sami stajecie się tym, co przyjmujecie. Powiada bowiem Apostoł: „Jeden jest Chleb, zatem my — liczni — jesteśmy jednym ciałem” (1 Kor 10,17). W tym Chlebie zawiera się nauka, jak powinniście kochać jedność. Bo czy ten Chleb został sporządzony z jednego ziarna? Czy nie z wielu ziaren pszenicy? Zanim stały się one Chlebem, były oddzielnie. Złączyła je woda, a przedtem zostały zmielone. Również wy zostaliście zmieleni upokorzeniem postu i obrzędem egzorcyzmu. Nastąpił chrzest — i woda, którą zostaliście pokropieni, nadała wam kształt chleba. Ale żeby był chleb, trzeba go upiec. Gdzie zatem jest ogień? To jest bierzmowanie, czyli namaszczenie Ogniem, sakrament Ducha Świętego. I stajecie się Chlebem, który jest Ciałem Chrystusa.

Doprawdy — powtarzam to jeszcze raz — wiara chrześcijańska pełna jest rzeczy przekraczających naszą wyobraźnię i prawie nieprawdopodobnych: Zatem dzięki spożywaniu Ciała Pańskiego każdy z nas upodabnia się coraz bardziej do Chrystusa, a wszyscy razem jako Kościół stajemy się jednym Ciałem Chrystusa. Przypominają mi się słowa Apostoła Pawła o „budowaniu Ciała Chrystusowego, aż dojdziemy wszyscy razem do jedności wiary i pełnego poznania Syna Bożego, do Człowieka Doskonałego, do miary wielkości według Pełni Chrystusa” (Ef 4,13). Zapewne gdzieś tu leży sens owego „Amen”, które wypowiadamy przed przyjęciem Komunii świętej?

Jeżeli jesteście Ciałem Chrystusa i Jego członkami, to wasze misterium uobecnia się na stole Pańskim: przyjmujecie wasze misterium. Temu, czym jesteście, odpowiadacie „Amen”, odpowiadając zaś, podpisujecie się pod tym. Słyszysz: „Ciało Chrystusa” i odpowiadasz: „Amen”. Bądź członkiem Ciała Chrystusowego, aby twoje „Amen” było prawdziwe.

Mam jeszcze dwa pytania. Najpierw, jaki sens religijny ma ofiarowanie mszy św. za zmarłych?

Uroczysty kondukt, tłumy żałobne, bogate obrzędy pogrzebowe, wspaniałe pomniki przynoszą jakąś pociechę żywym, ale zmarłym nie pomagają. Natomiast niewątpliwie pomagają zmarłym modlitwy świętego Kościoła i zbawcza ofiara i jałmużny, jakie są składane za ich dusze: aby Pan postąpił z nimi bardziej miłosiernie, niż zasługują na to ich grzechy. Cały bowiem Kościół zachowuje to, co przekazali ojcowie, że za tych, którzy zmarli we wspólnocie Ciała i Krwi Pańskiej — kiedy podczas tej Ofiary przyjdzie czas na to wspomnienie — modlimy się i pamiętamy o tym, żeby to za nich ofiarować. Kiedy bowiem w celu polecenia ich Bogu odprawia się dzieła miłosierdzia, któż będzie wątpił, że pomaga to tym, za których nie na próżno są zanoszone modlitwy? Należy pozbyć się wszelkich wahań, czy pomagają one zmarłym — ale tym tylko, którzy tak żyli przed śmiercią, że po śmierci modlitwy mogą im być użyteczne. Za tych bowiem, którzy zeszli z tego świata bez wiary, która działa przez miłość, i bez jej sakramentów, na próżno spełnia się tego rodzaju pobożne praktyki. Przecież kiedy oni tutaj przebywali, nie nosili w sobie zadatku na życie wieczne, nie przyjmując lub na próżno przyjmując łaskę Bożą, i w ten sposób nie miłosierdzie sobie skarbili, lecz gniew.

To jest zresztą logiczne: Przecież Ofiara Krzyża, którą uobecnia msza św., jednoczy wszystkich należących do Chrystusa, bez względu na jakiekolwiek granice, jakie mogą nas oddzielać, nawet granice śmierci. Właśnie w Ofierze Chrystusa możemy się spotkać z naszymi bliskimi, którzy odeszli z tego świata — jeśli tylko i my, i oni należymy do Chrystusa. Sądzę, że jest to również główny powód, dla którego swoje braterstwo w Chrystusie z męczennikami i świętymi okazujemy przede wszystkim przez odprawienie dla ich uczczenia mszy św. Tymczasem spotkać się można z niesłusznym zarzutem, jakoby w kulcie świętych przetrwały pozostałości wielobóstwa.

Męczennicy nie są dla nas bogami. Wiemy bowiem, że jeden i ten sam Bóg jest Bogiem naszym i Bogiem męczenników. Poganie swoim bogom pobudowali świątynie i postawili ołtarze, i ustanowili kapłanów, i ofiary składali. My zaś nie budujemy naszym męczennikom świątyń jako bogom, ale stawiamy budowle ku ich pamięci jako ludziom zmarłym, których dusze żyją u Boga. I nie wznosimy ołtarzy, na których składalibyśmy męczennikom ofiarę, bo składamy ją jednemu Bogu i męczenników, i naszemu. Podczas tej Ofiary, w odpowiednim miejscu i porządku, wspominamy ich jako ludzi Bożych, którzy swoim wyznaniem wiary zwyciężyli świat. Kapłan jednak, który składa Ofiarę, nie modli się do nich, Bogu bowiem składa Ofiarę, nie im, chociaż składa ją w budowli ku ich pamięci. Jest przecież Bożym kapłanem, nie ich. Ofiarą zaś jest Ciało Chrystusa, które nie im jest składane, ponieważ również oni nim są.

A więc jeszcze raz doszliśmy do tej prawdy fundamentalnej, że po to Chrystus zostawił nam swoje Ciało do spożywania, abyśmy my sami stali się Jego ciałem. Dziękuję, Ojcze, za tę rozmowę.


ęęłęóO CHRZCIE

Ojcze, chrzest nazywamy w Kościele powtórnym narodzeniem.

Pierwsze narodziny dokonują się z mężczyzny i kobiety, drugie — z Boga i Kościoła. Otośmy z Boga się narodzili! Jak to możliwe, żeby mogli się z Boga narodzić ci, którzy najpierw narodzili się z ludzi? Bo „Słowo ciałem się stało i zamieszkało wśród nas” (J 1,14). Wielka zamiana: Słowo stało się ciałem, ludzie stają się duchowi. Wielki to zaszczyt, bracia moi! Podnieście ducha, aby spodziewać się i zdobywać rzeczy jeszcze wspanialsze! Nie oddawajcie się światowym żądzom! Za wielką cenę zostaliście nabyci: dla was Słowo ciałem się stało, dla was Syn Boży stał się synem człowieczym. Abyście wy — synowie człowieczy — stali się synami Bożymi.

Można powiedzieć paradoksalnie, że Bóg w swoim wszechmocnym miłosierdziu wobec człowieka doszedł do granicy absurdu. Absurdem byłoby przecież stworzenie przemienione w Boga. A jednak przez chrzest przekraczamy jakby nasz status stworzeń, stajemy się naprawdę synami Bożymi, uczestnikami Bożej natury. Bóg chce być dla nas kimś niewyobrażalnie więcej niż Stwórcą. Przez chrzest staje się dla nas prawdziwie Ojcem, udzielającym nam swojej boskiej natury, przyjmującym nas za synów w swoim Synu Jednorodzonym. Ale właśnie w tym miejscu pojawia się najważniejsza trudność. Że chrzest gładzi wszystkie grzechy, to w świetle powyższego wydaje się oczywiste: Jeśli żelazo włożyć do ognia, musi opaść z niego rdza; jeśli człowieka zanurzyć w Bogu, musi opaść z niego wszelki brud duchowy. Nie umiem jednak sobie wytłumaczyć tego, że człowiek, któremu na chrzcie Bóg odpuścił wszystkie grzechy, przecież nadal jest grzesznikiem.

Czy ty tego nie rozumiesz, że przez chrzest dokonało się odpuszczenie wszystkich grzechów, ale trwa w ochrzczonych jakby wojna domowa wewnętrznych wad? Nie są to takie wady, żeby trzeba je było nazwać grzechami. Pożądliwość bowiem nie prowadzi ducha do czynów niegodziwych i nie poczyna ani nie rodzi grzechu. Jednakże wady te nie są poza nami i trzeba się starać je zwyciężyć, kiedy w tej walce trudzimy się z korzyścią dla siebie. Te namiętności, te wady, one są nasze. Trzeba je okiełznać, ograniczać, uzdrawiać. Ale nawet kiedy już idzie ku wyzdrowieniu, są one niebezpieczne. Jeśli postępujemy ku temu, co lepsze, one coraz bardziej ulegają unicestwieniu; dopóki jednak żyjemy, zawsze będą. Giną, kiedy pobożna dusza odchodzi z tego świata, a w zmartwychwstałym ciele już się nie pojawią.

Wielu ludzi zazdrości Ci, Ojcze, tak gruntownej wiary w zmartwychwstanie ciał. Również ciała nasze zmartwychwstaną! Dlaczego wobec tego życie według ciała jest w Nowym Testamencie wielokrotnie piętnowane jako niegodne ludzi ochrzczonych? Czy ciało jest złe, czy Pan Bóg go nie stworzył, że człowiekowi ochrzczonemu nie godzi się żyć według ciała?

Jedno i drugie jest w człowieku całkowicie dobre, i duch jest dobry, i ciało jest dobre. Człowiek z obu się składa, jedno ma w nim panować, drugie służyć. Jednakże w tej dobrej i przez dobrego Boga dobrze stworzonej naturze człowieka toczy się obecnie wojna, ponieważ natura nasza nie odzyskała jeszcze zdrowia. Kiedy choroba zostanie uleczona, nastąpi pokój. Choroba ta to owoc grzechu, nie było jej w naturze. W kąpieli odrodzenia łaska Boża całkowicie już wiernym ten grzech odpuściła. Jednakże, pod okiem tego Lekarza, natura dotąd jeszcze zmaga się ze swoją chorobą. Zwycięstwem w tej walce będzie całkowite zdrowie: nie doczesne, lecz wieczne. Nie tylko ta choroba się skończy, ale żadna inna się nie pojawi. Toteż sprawiedliwy tak oto przemawia do swojej duszy: „Błogosław, duszo moja, Pana, i nie zapominaj o wszystkich Jego dobrodziejstwach. On odpuszcza wszystkie twoje winy, On leczy wszystkie twoje choroby” (Ps 102,2n).

Ciągle jednak niedostatecznie rozumiem, dlaczego mimo odpuszczenia przez chrzest wszystkich grzechów, pozostajemy nadal duchowo chorzy.

Chrzest zmywa wszystkie grzechy, zupełnie wszystkie: popełnione myślą, mową i uczynkiem, zarówno pierworodne, jak późniejsze, których dopuściliśmy się zarówno w niewiedzy, jak świadomie. Ale nie usuwa chrzest słabości, której człowiek odrodzony sprzeciwia się, ilekroć toczy dobry bój, na którą zaś się zgadza, ilekroć dopuszcza się występku. Toteż z jednej strony radujemy się w dziękczynieniu, z drugiej strony — z jękiem wysyłamy prośby. Raz mówimy: „Cóż oddam Panu za wszystko, co mi wyświadczył?” (Ps 115,3), raz znów: „Odpuść nam nasze winy” (Mt 6,12). Z powodu pierwszego mówimy: „Kocham Cię, Panie, mocy moja” (Ps 17,2), drugie pobudza nas do słów: „Zmiłuj się nade mną, Panie, bo jestem słaby” (Ps 6,3).

Ojcze, widzę, że tak naprawdę będę mógł zrozumieć Twoją naukę dopiero na jakimś konkretnym przykładzie.

Ktoś przyjął chrzest, odpuszczone mu zostały wszystkie grzechy pijaństwa, ale pozostał nałóg. Zatem musi z nim walczyć. Musi uważać, czuwać, walczyć, aby się nigdy nie upić. Tymczasem żądza picia w nim rośnie, łaskocze duszę, wysusza gardło, ogarnia zmysły: gdyby to było możliwe, gotowa by była nawet przez mur się przebić, dotrzeć do człowieka i wziąć go przemocą. Ona walczy, ty walcz z nią. Och, gdyby już nie było tej chęci wypicia! Pojawiła się ona w wyniku złego przyzwyczajenia, zginie dzięki dobremu przyzwyczajeniu. Tylko jej nie zaspokajaj, nie ustępuj jej, a zniszczysz ją oporem. Dopóki jednak jest, jest twoim wrogiem. Jeżeli nie będziesz jej ulegał i nigdy się nie upijesz, będzie z dnia na dzień coraz mniejsza. Bo jej siłą jest to, że się jej poddajesz. Jeśli jej ustąpisz i upijesz się, dodajesz jej sił.

Chyba wreszcie zrozumiałem: Odpuszczenie grzechów — nie tylko zresztą w chrzcie, również w sakramencie pokuty — polega na tym, że dotyka mnie Boski Lekarz, Chrystus i sprawia we mnie radykalną zmianę. Wprawdzie jestem nadal chory, ale przedtem moja choroba nieodwracalnie prowadziła do śmierci, pod wpływem dotknięcia przez Boskiego Lekarza zaczął się we mnie cudowny powrót do zdrowia.

Nieprzyjaciel nie rozumie mocy Pańskiej, która przez zbawczy chrzest ogarnia tych, którzy Panu wierzą i w Nim pokładają nadzieję. Sądzi, że ochrzczeni nadal podlegają niewoli grzechów, ponieważ doświadczają pokus cielesnej ułomności. Przed nieprzyjacielem bowiem zakryte jest to, gdzie i kiedy, i w jaki sposób dopełni Pan całkowitej odnowy całego człowieka, która w chrzcie zaczęła się i jest antycypowana, a niewzruszoną nadzieją już teraz jest osiągnięta. Wówczas to, co śmiertelne przywdzieje nieśmiertelność, a po całkowitym usunięciu wszelkiej zwierzchności i mocy Bóg będzie wszystkim we wszystkich (1 Kor 15,53.24.28).

Dlatego zaś pozostały w nas rany naszej grzeszności, bo dla tego Lekarza nie jesteśmy przedmiotami, tylko osobami. Swoją lekarską interwencję przeprowadza Chrystus w pełnym szacunku dla naszej osobowej godności, a na nią składa się między innymi aktywna odpowiedzialność za samych siebie. A jednak, Ojcze, zdarza się i tak, że człowiek ochrzczony nie tylko ma różne ułomności, ale jest cały pogrążony w grzechu.

„Po tym — powiada Apostoł Jan — można rozpoznać dzieci Boże i dzieci diabła: każdy, kto nie jest sprawiedliwy, nie jest z Boga, podobnie jak ten, kto nie miłuje swego brata” (1 J 3,10). Zatem jedna tylko miłość odróżnia synów Bożych od synów diabelskich. Wszyscy się żegnają znakiem krzyża Chrystusowego, wszyscy odpowiadają „Amen”, wszyscy śpiewają „Alleluja”, wszyscy przyjęli chrzest, chodzą do kościoła, wypełniają mury bazylik. Niczym się nie różnią synowie Boży od synów diabelskich, jedną tylko miłością.

Tak, przez chrzest stajemy się członkami Kościoła, niekiedy niestety martwymi członkami Kościoła. Tak jak przez Morze Czerwone przeszli nie tylko Mojżesz i Jozue, ale również późniejsi rzecznicy powrotu do niewoli egipskiej. Ojcze czcigodny, przejście przez Morze Czerwone to Twój najbardziej ulubiony obraz chrztu, wielokrotnie wracałeś do niego w swoich kazaniach i pismach.

Przejście ludu Bożego przez Morze Czerwone zapowiadało nasz chrzest. Pod przewodem Pana naszego Jezusa Chrystusa, którego wówczas symbolizował Mojżesz, zostaliśmy przez chrzest wyzwoleni z niewoli diabła i jego aniołów, którzy niczym faraon i Egipcjanie uciskali nas, abyśmy grzesząc przeciwko glinie naszego ciała, wypalali z niej dla nich cegły. „Śpiewajmy Panu, albowiem wsławił się swoją potęgą, gdy konia i jeźdźca pogrążył w morzu” (Wj 15,1). Dla nas bowiem są umarłymi ci, którzy już nie mogą nad nami panować. Albowiem grzechy nasze, które czyniły nas niewolnikami diabła, przez świętą kąpiel łaski zostały jakby pogrążone w morzu i zniszczone. „Śpiewajmy Panu, albowiem wsławił się swoją potęgą, gdy konia i jeźdźca pogrążył w morzu” — gdy pychę i pyszałka zniszczył w wodzie chrztu. Wszystkie nasze grzechy zostały pogrążone w Morzu Czerwonym, gdyż przez chrzest zostaliśmy współpogrzebani w śmierci Tego, który za nas został ubiczowany, zhańbiony i zabity.

Ojcze, jeśli chrzest odnawia człowieka, to człowiek ochrzczony powinien rzeczywiście zacząć nowe życie. Czy Kościół w ogóle stara się uzyskać jakąś gwarancję, że po chrzcie człowiek nie wróci do swoich dawnych grzechów?

Kiedy Piotr przemawiał do tłumu i zapytano go: „Cóż mamy czynić?”, odpowiedział: „Czyńcie pokutę i niech każdy z was ochrzci się w imię Jezusa Chrystusa na odpuszczenie grzechów waszych, a otrzymacie dar Ducha Świętego” (Dz 2,38). Powiedział zatem: „Czyńcie pokutę”. Trzeba się wyzuć ze starego człowieka, kiedy przez chrzest przywdziewa się nowe życie. Komu zaś pomoże pokuta za czyny śmierci, jeżeli nadal trwać będzie w cudzołóstwie i w innych zbrodniach, którymi otacza się miłość tego świata?

Bo w naszych czasach, kiedy rzadko chrzci się ludzi dorosłych, za mało pamiętamy o tym, że przed chrztem trzeba się wówczas gruntownie odwrócić od swoich grzechów. Owszem, uśmiercenia grzechów dokonuje w chrzcie sam Chrystus, ale człowiek przyjmujący chrzest nie jest przecież kawałkiem drewna, tylko żywą osobą. Od żywej osoby prosta przyzwoitość wymaga aktywnego współuczestnictwa. Ale co wobec tego, Ojcze, sądzisz o chrzcie małych dzieci? Niemowlęta nie mogą przecież aktywnie otwierać się na łaskę chrztu.

Przytoczę list św. Cypriana, jaki wraz z sześćdziesięcioma sześcioma współbiskupami napisał do biskupa Fidusa: „Co zaś do pytania o dzieci, co do których powiadasz, że nie należy ich chrzcić na drugi lub trzeci dzień po urodzeniu, lecz należy zważać na prawo dawnego obrzezania, i nie sądzisz, żeby przed ósmym dniem po urodzeniu trzeba je było chrzcić i uświęcać — na naszym synodzie wszyscy osądzili rzecz zupełnie inaczej. Nikt nie zgodził się z tym, o czym ty sądziłeś, że należy to czynić. Ale wszyscy orzekliśmy, że żadnemu człowiekowi, który się urodził, nie wolno odmawiać łaski miłosiernego Boga”.

Ale przecież niemowlęta są nieświadome, nie mają jeszcze wiary.

W tej sprawie pobożnie i zgodnie z prawdą wierzymy, że niemowlę zostaje ogarnięte wiarą tych, którzy je przynoszą do chrztu. Toteż Kościół daje nam zbawiennie pod rozwagę, jak wiele korzyści przynosi każdemu jego własna wiara, skoro wiara innych może obdarzyć dobrodziejstwem tych, którzy własnej jeszcze nie mają. Zmarłemu synowi wdowy nie pomogła wiara własna, bo jej nie miał; pomogła mu jednak wiara matki i został wskrzeszony (Łk 7,12—15). O ileż bardziej wiara drugich może pomóc niemowlęciu, któremu nie da się zarzucić własnej niewierności!

Niektórzy ludzie nie mogą pogodzić się z tym, że już niemowlęta są obarczone grzechem, który wymaga odpuszczenia.

Imię Jezus znaczy Zbawiciel: „On bowiem zbawi lud swój od grzechów ich” (Mt 1,21). Kiedy przynosi się do kościoła małe dziecko, aby je uczynić chrześcijaninem, ochrzcić, to w tym celu, aby należało ono do ludu Jezusa. Jakiego Jezusa? Tego, który zbawia swój lud od ich grzechów. Gdyby w dziecku nie było nic, co potrzebuje zbawienia, należałoby je wynieść z kościoła. Dlaczego zatem nie mówimy matkom?: „Weźcie stąd te swoje maleństwa! Jezus jest przecież Zbawicielem: jeżeli w nich nie ma nic do zbawienia, weźcie je stąd! Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają”. Czy ktoś odważyłby się taką krzywdę robić maleństwu i mówić?: „Dla mnie Syn Boży jest Jezusem, dla niego nie jest Jezusem”. Nawet nie powinniśmy dyskutować na ten temat, aby nie stwarzać pozoru, że naszymi dyskusjami odwlekamy zbawienie małych dzieci. Należy je przynosić, chrzcić, uwalniać od grzechu, obdarzać życiem.

To bardzo prawdziwe, Ojcze, co mówisz. Grzech pierworodny to tajemnica naszej międzyludzkiej solidarności w złu. Odrzucić zaś chrzest niemowląt, to tyle samo, co zakwestionować możliwość naszej ogólnoludzkiej solidarności w Chrystusie.

W wyznaniu wiary, złożonym przez kogoś innego, niemowlę otrzymuje zdrowie, gdyż grzechem kogoś innego jest zranione. Pytam: „Czy wierzy w Jezusa Chrystusa?”, odpowiadasz: „Wierzy”. Odpowiadasz za maleństwo, które nie mówi, milczy, płacze i swoim płaczem wspomaga jakoś moją modlitwę — i to wystarczy. Czy wąż próbuje cię przekonać, że nie wystarczy? Niech każdy chrześcijanin odrzuci taką myśl ze swojego serca. Zatem za niemowlę się odpowiada i to wystarczy. Duch łączy nas wspólnym tchnieniem: niemowlę wierzy w kimś innym, bo w kimś innym zgrzeszyło.

Mam jeszcze dwa pytania. Po pierwsze, czy ważny jest chrzest udzielony przez księdza, który później porzucił swoje kapłaństwo, a może nawet utracił wiarę. Przecież on już wtedy, kiedy tego chrztu udzielał, mógł nie być w stanie łaski.

Kiedy Apostoł zobaczył, że ludzie w nim chcą złożyć nadzieję, zawołał: „Czy Paweł został za was ukrzyżowany? Czy w imię Pawła zostaliście ochrzczeni?” (1 Kor 1,13) Zatem nie swoją mocą chrzcił Paweł, ale jako sługa. Swoją zaś mocą chrzcił Pan. Kiedy powiada sługa, że ochrzcił, prawdę mówi. Powiada na przykład Paweł: „Ochrzciłem dom Stefanasa” (1 Kor 1,16), ale jako sługa. Toteż choćby był złoczyńcą i zdarzyło mu się wykonać tę posługę, to Bóg, którego mocą jest udzielany chrzest, zezwolił, żeby został udzielony przez takiego sługę.

Niegodny sługa udziela sakramentów ważnie, ale jednak — rzecz jasna — niegodnie. Pytanie ostatnie zadaję właściwie z czystej ciekawości. Twierdzi się czasem, Ojcze, że w Twoich czasach udzielano chrztu wyłącznie na Wielkanoc.

Sakrament chrztu niewątpliwie nie jest przywiązany do Wielkanocy. Wolno go przyjąć każdego dnia, Wielkanoc zaś godzi się obchodzić tylko w jeden i określony dzień w roku. Chrzest bowiem jest darem ku odnowie życia, Wielkanoc zaś obchodzi się jako wspomnienie świętego wydarzenia. Jeśli zaś w ten dzień większa liczba ludzi przyjmuje chrzest, to nie dlatego, żeby obfitsza była wówczas łaska zbawienia, ale zachęca ich do tego szczególna świąteczna radość.

Dziękuję, Ojcze, za rozmowę. Wiele się spodziewam po naszej rozmowie jutrzejszej o sakramencie Eucharystii.

ęęłęóksiążki: Jacek Salij, Rozmowy ze świętym Augustynem

O MIŁOŚCI

Szukajcie takiego skarbu, żebyście byli bogaci wewnętrznie. To, co ma wielką cenę, nazywa się drogimi — i słusznie. Zauważcie, jak się mówi: to jest droższe niż tamto. Otóż czy jest coś droższego niż miłość, bracia moi? Jaka jest jej cena? Ceną pszenicy są pieniądze, ceną pola — srebro, ceną perły — złoto, ceną miłości — ty sam. Jeśli chcesz posiąść pole, klejnoty, bydło, zastanawiasz się, jak to kupić, szukasz u siebie pieniędzy. Jeśli chcesz posiąść miłość, szukaj samego siebie, a znajdziesz siebie. Czy boisz oddać siebie, aby się nie zmarnować? Właśnie jeśli się nie oddasz, zgubisz siebie. Sama miłość mówi ustami Mądrości, toteż nie przestrasz się jej słów: Daj samego siebie! Jeśli ktoś chce ci sprzedać pole, powiada ci: Daj mi swoje złoto. Słuchaj, co powiada miłość ustami Mądrości: „Synu, daj mi swoje serce” (Prz 23,26).

Sądzę, Ojcze, że słowa Twoje dotyczą tylko takiej miłości, w którą naprawdę warto się zaangażować.

Miłość jest szatą godową. Nie każda miłość. Często przecież kochają się również ludzie złej woli, którzy są zgodni w dokonywaniu łotrostwa i ciemnych interesów, którzy lubią wspólnie oglądać kiepskie widowisko albo podniecają się wzajemnie wyścigami lub polowaniem. Ale w ludziach złej woli nie ma „miłości, która płynie z czystego serca, dobrego sumienia i wiary nie obłudnej” (1 Tm 1,5). Tylko taka miłość jest szatą godową.

W ewangelicznej przypowieści szata godowa jest warunkiem dopuszczenia do uczty. Widzę, Ojcze, że rozmowę o miłości rozpoczynasz z najwyższego poziomu. Powiadasz, że jest ona warunkiem życia wiecznego.

Oto czym jest miłość: to, czym kochamy Dobro niewysłowione, Dobro dobroczynne, Dobrego Stwórcę wszystkich dóbr. Niech twoją Radością będzie Ten, od którego pochodzą wszystkie twoje radości. Nie mówię o grzechu: jeden tylko grzech nie pochodzi od Niego.

Ludzie mają czasem wątpliwości, czy to nie jest jednostronne, mówiąc o miłości, mówić przede wszystkim o Bogu. Również przykazanie powiada, że Boga należy kochać z całej duszy, z całego serca, ze wszystkich sił i ze wszystkich myśli, a bliźniego — tylko jak siebie samego. Niejednemu trudno się z takim ustawieniem pogodzić.

Boga mam kochać z całego siebie, bliźniego jak siebie samego. A z czego mam kochać siebie, z czego mam kochać ciebie? Chcesz wiedzieć, z czego? Z tego, że Boga kochasz z całego siebie. Czy sądzisz, iż Bóg na tym korzysta, że Go kochasz? Że coś Mu z tego przychodzi, iż Go kochasz? Że gdybyś Go nie kochał, byłby na tym stratny? Jeżeli kochasz, ty na tym korzystasz: znajdziesz się tam, gdzie nie zginiesz. Może zapytasz: To samego siebie mam nie kochać? W ogóle nie kochasz siebie, jeśli nie kochasz Boga, który cię stworzył. Nienawidzisz siebie, sądząc, że się kochasz. „Kto kocha nieprawość, nienawidzi swojej duszy” (Ps 10,5).

Powiedziałeś, Ojcze, że również miłość bliźniego wypływa z miłości Boga...

Najpierw nakazano ci Boga kochać, następnie bliźniego. Boga jednak nie widzisz, miłością bliźniego oczyszczasz swoje oczy, abyś mógł zobaczyć Boga. „Jeżeli nie miłujesz brata, którego widzisz, jakże możesz miłować Boga, którego nie widzisz?” (1 J 4,20) Ale żebyś nie sądził, że w ogóle nie możesz zobaczyć Boga, powiedziano: „Bóg jest miłością, a kto trwa w miłości, w Bogu trwa” (1 J 4,16). Zatem kochaj bliźniego, a rozpoznasz w sobie przyczynę, dzięki której go miłujesz: zobaczysz Boga.

A jeśli ten bliźni czyni zło?

Kochaj grzesznika nie jako grzesznika, ale jako człowieka. Jeśli kochasz chorego, prześladujesz chorobę, bo jeśli oszczędzasz chorobę, nie kochasz chorego.

Ze słów Twoich wynika, że w miłości wolno niekiedy użyć również ostrego środka: jeśli jest szansa, że wyrwie się w ten sposób bliźniego ze stanu duchowej nieprzytomności.

Nawet róża ma kolce. Niektóre dzieła miłości wydają się przykre, surowe. Ale są potrzebne, bo dyktuje je miłość. Zatem jedno tylko krótkie przykazanie otrzymujesz: Kochaj, i czyń, co chcesz! Jeśli przemilczysz błąd, z miłości przemilczysz. Jeśli nakrzyczysz, z miłości nakrzyczysz. Jeśli ukarzesz, z miłości ukarzesz. Jeśli oszczędzisz, z miłości oszczędzisz. Korzeń miłości jest wewnątrz człowieka i tylko dobro może z niego wyrosnąć.

Wrócę jeszcze do Twoich poprzednich stwierdzeń. Mówiłeś, Ojcze, że warunkiem prawdziwej miłości bliźniego jest miłość Boga i wewnętrzna prawość. Są jednak grzechy, które nie powodują cudzej krzywdy. Sprzeciwiają się one Bożej miłości i znieprawiają nas duchowo, ale chyba nie przeszkadzają w okazywaniu dobra innym?

Jeśli kochasz niegodziwość, powiem ci otwarcie: Nienawidzisz siebie! „Kto kocha nieprawość, nienawidzi swojej duszy” (Ps 10,5). A cóż powiedzieć o ciele, które jest mniej wartościową częścią człowieka? Jeśli ktoś duszy swojej nienawidzi, miałby kochać ciało? Przecież ci, którzy kochają nieprawość i nienawidzą swojej duszy, obchodzą się bez żadnej czci ze swoim ciałem. Zatem jak tobie, który miłujesz nieprawość, można powierzyć bliźniego? Przecież będziesz go kochał jak siebie samego! A siebie ty gubisz, człowiecze! Zgubisz więc i tego, którego kochasz jak siebie samego. Lepiej zatem nikogo nie kochaj, lepiej sam tylko idź ku zgubie! Albo napraw swoją miłość, albo porzuć wspólnotę z ludźmi!

Ale czy nie jest i tak, że moja grzeszność uczy mnie wyrozumiałości wobec innych?

Im mniej w człowieku niegodziwości, tym więcej powinno być łagodności. Jeśli nie skruszą nas słowa Pana: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem” (J 8,7), to naśladujmy Jego przykład. Choć sam bez grzechu, powiada owej kobiecie: „I Ja cię nie potępiam, idź i więcej nie grzesz”. Mogła grzesznica obawiać się, że po odejściu tych, którzy ze względu na swoje grzechy nie ukarali grzechu cudzego, zostanie najsprawiedliwiej potępiona przez Tego, który sam był bez grzechu. Lecz On — nie z lęku przed własnym sumieniem, ale pełen przebaczenia — powiada: „I Ja cię nie potępiam”. Jeśli grzesznicy cię oszczędzili, tym bardziej nie lękaj się Niewinnego. Żeby zaś nie wydawało się, iż pochwala winy Ten, który je przebacza, dodaje: „Idź i więcej nie grzesz”.

Niepokoi mnie jeszcze sprawa nierównych szans w czynieniu miłości. Możliwości czynienia innym dobra bardzo zależą od zdolności, temperamentu, uprawianego zawodu itp.

Kto jest przepełniony miłością, zawsze ma z czego dawać. Nazywa się to dobrą wolą.

Pięknie to brzmi, ale czy to jest prawda?

Miłość rozdaje się zupełnie inaczej niż pieniądze. Nie tylko dlatego, że rozdawanych pieniędzy ubywa, a rozdawanej miłości przybywa. Kiedy dajemy pieniądze, nasza życzliwość jest większa, jeśli nie żądamy zwrotu. Natomiast nie można prawdziwie dawać miłości, jeśli nie będziemy życzliwie oczekiwać, że ten, komu dajemy, sam będzie miłość czynił. Pieniądze przychodzą do tego, kto je otrzymuje, ale odchodzą od tego, kto daje. Miłość zaś rośnie, jeśli ten, kto ją daje, żąda, aby dawał ją ten, kto odbiera. Ten zaś, kto przyjmuje miłość, wtedy zaczyna ją posiadać, gdy ją daje.

Tak paradoksalnie wspaniałe i jakżeż prawdziwe są prawa ducha! Ale nie jest łatwo żyć według tych praw.

Kto nie jest zraniony miłością, nigdy nie osiągnie prawdziwego zdrowia.

Zatem przyznajesz mi rację, Ojcze, że ni...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl