Jakes John - Złota Kalifornia tom II, Nieposortowane

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

JOHN JAKES

 

ZŁOTA KALIFORNIA

 

TOM II

Księga IV

POSZUKIWACZE

1889 - 1895

Nazywano ją „ la brea ". Była smolistą cieczą, która zbierała się w małe stawy w Południowej Kalifornii, zwiastując ukryte poniżej wielkie złoża ropy.

Przez długi czas prawie nikt nie zwracał na to uwagi. Dla zamieszkujących niegdyś wybrzeże Indian była zwyczajną brązową substancją, którą smarowano kanoe i kosze, by stały się wodoszczelne, sklejano wiechcie włókna jukowego, robiąc z niego szczotki, lub malowano ozdobne wzory na muszlach. Od czasu do czasu co bardziej obrotni członkowie plemion Chumashów czy Yokutów wymieniali tą smolistą ciecz z innymi Indianami na groty do strzał i futra. „ La brea " nie wydawała się niczym nadzwyczajnym ani tutejszym plemionom, ani pierwszym osadnikom. Schodząc w dół gór ku Kalifornii, nowo przybyli ujrzeli oleiste plamy, często płonące na równinie jakby piekielnym ogniem. Dostrzegli także blask podobnych ogników w leżących w oddali wąskich kanionach. Najsprytniejsi z nich zaczęli zbierać tę breję do wiader, używając jej do oliwienia łożysk w wozach i smarowania ruchomych części maszyn rolniczych.

Ale mimo to aż do 1850 roku Kalifornia nie podjęła żadnych poważnych kroków, by uczynić tę smolistą substancję przedmiotem handlu. Ci, którzy chcieli sprzedać lub oddać w dzierżawę ziemię rozwijającym się przedsiębiorstwom, szybko orientowali się, że potrzebują do tego fachowej pomocy. Jednym z konsultantów był słynny i dystyngowany profesor chemii Benjamin Silliman z Yale. Silliman napisał entuzjastyczny elaborat na temat bogactw spoczywających pod ziemią w Kalifornii, w której - pomijając kilka wizyt przejazdem w drodze do innych miejsc - nigdy nie był. Zrobił nawet dokładne analizy próbek kalifornijskiej ropy. Jednak rywalizujący z nim uczeni, być może zazdrośni o powodzenie profesora jako konsultanta, udowodnili, że próbki pochodziły ze Wschodu, z Devoe 's Kerosene. Reputacja Sillimana została w ten sposób zrujnowana. W 1859 roku pułkownik E. L. Drake wydrążył swój słynny szyb w Oil Creek w Pensylwanii. Złoża Pensylwanii były bardzo wysokiej jakości, tamtejsza ropa mogła być przetwarzana w najdoskonalszą naftę. Miała gęstą konsystencję, a napełnione nią lampy i piecyki płonęły jasnym, przejrzystym, gorącym płomieniem, niemal nie wydzielającym dymu. Takich pochwal nie można by w żadnym wypadku wygłosić pod adresem nafty produkowanej w kilka lat później w Kalifornii.

Jeśli chodzi o wydobycie ropy, w porównaniu z Pensylwanią Kalifornia była początkowo karłem. Mimo to kalifornijskie złoża przyciągały z Pensylwanii setki ludzi żądnych bogactwa. Miejscowi powtarzali: „ Oto jeszcze jeden obcy. Ich chciwość jest znacznie większa od wiedzy geologicznej. Chcą wydobyć z naszej ziemi czarne złoto Kalifornii i zrobić na tym majątek."

Rozdział 24.

Wiosną 1889 roku Mack Chance pracował w hrabstwie Ventura dla człowieka nazwiskiem Mulroy, który zajmował się poszukiwaniem ropy. Ponieważ nie miał pieniędzy, szukał jej znanym w Chinach od dwóch tysięcy lat sposobem: nawiercając ziemię specjalnymi narzędziami. Godzina za godziną Mack robił odwierty, po których na południowym brzegu Santa Clara River pozostawały płytkie dziury. Za tę bezmyślną, nużącą pracę dostawał tylko dolara pięćdziesiąt centów dziennie. Kiedy więc Mulroy po raz szósty nic nie znalazł, Mack uznał, że nie nauczy się już przy nim niczego więcej i wymówił pracę.

Na północ od rzeki u podnóża San Rafael tłusty piasek wyglądał obiecująco, ale stok był tu zbyt stromy, by tradycyjne wiercenie mogło wchodzić w rachubę. Od strony Santa Paula firma Hardison & Stewart Oil wydrążyła u stóp wzgórza poziome tunele. Wypełniono je wodą, która wyparła ropę ku górze, skąd drewnianymi rurami transportowano ją do wielkich zbiorników na dole.

Mack przepracował resztę 1889 roku wśród ludzi kopiących tunele w Sulphur Mountain. Miały one tysiąc sześćset stóp długości, były więc dłuższe od najgłębszych szybów. Aby kopiący nie musieli pracować w ciemnościach, wewnątrz tunelu pod specjalnym kątem umieszczano lustra, które odbijały światło słoneczne. Był to wprost genialny pomysł, ale ktoś powiedział Mackowi, że w Afryce już dawno na to wpadli.

Mack zarabiał trzy dolary dziennie i większość tych pieniędzy wysyłał Potterowi na podatki za San Solaro. Prawnik obiecał mu, że sam dopłaci brakującą sumę do tegorocznych zobowiązań. Jak dotąd tylko jeden nabywca grozi wkroczeniem na drogę sądową. Ilekroć Mack pomyślał o Enrique Potterze, ocierając pot z czoła, raźniej uderzał kilofem w ziemię. Skoro prawnik tak bardzo w niego wierzy, widocznie musi być tego wart. Po pracy wypytywał starszych nadzorców, jak wyglądają podziemne formacje ropy (okazało się, że nie można tu nic przewidzieć) i co sądzą o kalifornijskich złożach (ich zdaniem były one nędzne).

W grudniu eksplozja w tunelu zabiła czterech ludzi. Kiedy Mack zobaczył sosnowe trumny ładowane na wóz, uznał, że w Sulphur Mountain nauczył się już wszystkiego, czego tylko mógł.

Na grzbiecie Railroada przybył do San Solaro. Brama była zardzewiała i porośnięta sięgającymi kolan chwastami, ale rygle na drzwiach biura wydawały się nienaruszone. W Los Angeles skontaktował się z Potterem, któremu właśnie udało się ugłaskać trzech nabywców ziemi, obiecując im rychłe spłacenie długu.

Uzgodniwszy wszystko z prawnikiem, Mack ruszył przez góry ku równinom hrabstwa Kern, gdzie, jak odkrył, brakowało rąk do pracy. W ciągu miesiąca nie znalazł jednak żadnego zajęcia związanego z wydobywaniem ropy i wkrótce stać go było zaledwie na jeden posiłek dziennie. W końcu przyjął pierwszą pracę, jaka mu się nawinęła: straszną pracę w piekielnym miejscu zwanym Asphalto.

Położone w zachodniej części hrabstwa Kern Asphalto produkowało to, co sugerowała nazwa: asfalt do pokrywania dachów i nawierzchni ulic. Czarna maź gotowała się w olbrzymich kotłach przez dwanaście godzin, napełniając powietrze obrzydliwym smrodem. Gorącą jeszcze wlewano do form z piasku, gdzie twardniała, przybierając odpowiedni kształt, zanim przygotowywano ją do wysyłki.

Aby wydobyć asfalt robotnicy musieli pracować w wielkich otwartych dołach. Ponieważ zajęcie to błyskawicznie niszczyło im ubrania, pracowali nago. Pod koniec dwunastogodzinnej zmiany przychodzili mali chłopcy, aby pomóc robotnikom w myciu się. Szorowali ich szczotkami z końskiego włosia, które zdzierały plamy asfaltu nierzadko razem z kawałkami skóry. Potem robotnicy myli się jeszcze śmierdzącą, przedestylowaną naftą, a następnie zasiadali nago w namiocie jadalnym. Ich torsy lśniły od nafty, jak polakierowane. Mack stwierdził, że człowiek nigdy nie jest w stanie domyć się po tej pracy. Szefowie żądali, by ławki w namiocie jadalnym przykryte były gazetami, i pod koniec każdego posiłku robotnicy wstawali z miejsc z przyklejonymi do pośladków płachtami papieru.

Zarobki wynosiły trzy dolary dziennie, ponieważ praca była bezmyślna, brudna i nie wymagająca specjalnych umiejętności. Wokół Asphalto kręciło się zawsze kilka ordynarnych prostytutek, ale nawet one krzywiły się z niesmakiem na widok śmierdzących, lepkich od smoły górników. W ciemnościach namiotów mieszkalnych mężczyźni uprawiali więc seks między sobą. Mack często spędzał bezsenne noce tęskniąc za Nellie.

Do pracy najął się nowy mężczyzna o budzącej respekt posturze. Nosił szeroki, spięty sprzączką od końskiego popręgu pas, którego tak często używał jako broni, że pozostali robotnicy przezwali go Strap (Strap (ang.) - rzemień.). Pewnej nocy Mack natknął się na Strapa Vigory przed namiotem. Osiłek przemocą obejmował szczupłego chłopaka imieniem Homer, który pomagał mu w myciu się.

- Dość Vigory. Puść go - zażądał Mack.

- Masz coś przeciwko męskim przyjemnościom? - zapytał Vigory sięgając ręką do pasa.

- Absolutnie nic, pod warunkiem, że Homerowi też sprawiałoby to przyjemność. A jakoś na to nie wygląda. Uciekaj stąd, Homerze.

- W porządku, Homer. Zobaczymy się później. Mam z tym dżentelmenem do załatwienia pewną sprawę.

Mack i Strap Vigory natarli na siebie otoczeni kręgiem robotników, którzy w podnieceniu robili zakłady, kto zwycięży. Strap miał do dyspozycji swój pas, podczas gdy Mack walczył gołymi pięściami. Wymachując rzemieniem Vigory kilkakrotnie uderzył nim Macka w głowę i ramiona tak, że trysnęła krew, ale Mack wyrwał mu wkrótce tę broń i po dziesięciu minutach jego celne ciosy powaliły potężniejszego odeń mężczyznę na ziemię. Mack pozostawił go leżącego, ciężko dyszącego i krztuszącego się piaskiem.

Następnego ranka w wozowni, gdzie trzymał Railroada, Mack odkrył, że muł leży bez ruchu, zadźgany na śmierć jakimś ostrym narzędziem. Strap Vigory zniknął. Mając Asphalto po dziurki w nosie, pod koniec tygodnia Mack wymówił pracę i odszedł.

Wczesną jesienią powrócił do Santa Paula. Była to mała osada, licząca sobie około trzystu stałych mieszkańców, przez którą jednak bez przerwy przewijali się sezonowi pracownicy, złodzieje i hazardziści żerujący na wydobywających ropę robotnikach. Przyjeżdżali także i tacy, którzy chcieli uciec przed cywilizacją i - być może - prawem. Wielu z tych przybyszów mieszkało w namiotach lub wzniesionych z kartonu szałasach. Nadawały one całej osadzie jeszcze bardziej tymczasowy wygląd. Mówiło się tutaj, że w Santa Paula na każde siedem rodzin przypada jeden saloon. Strzelaniny były tu na porządku dziennym.

Mack najął się do pracy jako robotnik w firmie Hardison & Stewart Oil, która szybko połączyła się z dwiema innymi: Sespe Canyon Oil oraz Torrey Canyon Oil, tworząc większe i silniejsze przedsiębiorstwo o nazwie Union. Za część swojego wynagrodzenia Mack kupił w końcu rewolwer, używanego kolta peacemaker, model 73, sześciostrzałowego, kaliber 45. Była to popularna nad granicą broń, prosta i dobrze skonstruowana, z wykładaną orzechowym drewnem kolbą i malowanymi na błękitno ozdobami. Mack wybrał jego nieco mniejszą wersję, model zwany shopkeeper, i umieścił go w umocowanej z tyłu, tuż nad prawym pośladkiem kaburze.

Hardison & Stewart wysłała go na wzgórza położone na północ od rzeki. Czwartego dnia drążenia nowego szybu zaklinowało się wiertło. Mack na ochotnika zgłosił się, że zejdzie na dół, by sprawdzić, czy da się je stamtąd wyciągnąć. Opuszczone wiertło, które ratownicy nazywali między sobą „rybą", utknęło na głębokości dwustu czterdziestu pięciu stóp.

Mack zdjął koszulę i obwiązano go liną, wkładając pod pachy zwinięte gałgany. Następnie spuścił do otworu zapaloną lampę, by upewnić się, że będzie miał na dole czym oddychać. Powoli zaczął opuszczać się w głąb wąskiej dziury. Sunął w dół na przymocowanej do kołowrotu linie, służącej zazwyczaj do opuszczania czerpaka, za pomocą którego wyciągano na powierzchnię skalny gruz. Bardzo szybko pożałował swej decyzji. Ledwie mógł się poruszać w ciasnym szybie. Do głębokości stu pięćdziesięciu stóp wypuszczona była w ziemię ciężka rura z żelaznej blachy, o którą aż do krwi poobcierał sobie ramiona. Pod ziemią powietrze było ciężkie i gorące, niemal uniemożliwiające oddychanie. Spuszczał się wciąż niżej i niżej, aż się zrobiło ciemno i przestał widzieć własne dłonie. Z każdą chwilą coraz bardziej narastało w nim uczucie, że został uwięziony, pogrzebany żywcem.

W końcu znalazł się tuż ponad zaklinowanym wiertłem. Nie miał na tyle swobody ruchu, by pochylić się i sięgnąć po nie rękoma, uchwycił je więc nogami i kopnął, próbując uwolnić ze skały. Kopał tak przez dziesięć minut, czując zalewający oczy pot. Wydawało mu się, że wkrótce umrze z braku powietrza. Po jakimś czasie szarpnięciem liny dał ludziom na powierzchni znak, żeby wyciągnęli go na górę. Nie lubił przegrywać, ale wszystko wskazywało na to, że wiertła nie da się w żaden sposób uwolnić. Swoje rozczarowanie wyładował w ostatnim silnym kopnięciu.

Nieoczekiwanie wiertło poruszyło się w szczelinie. Mack odetchnął z trudem - był bliski omdlenia. Parowy silnik począł nawijać linę na kołowrót. Mack wracał na górę jako bohater.

Współwłaściciel firmy, Lyman Stewart, podziękował mu osobiście, dodając do podziękowań premię oraz dwa wolne, w pełni płatne dni - wiertła należały do kosztownych narzędzi.

Stewart dobiegał pięćdziesiątki. Miał brodę, nosił binokle i przypominał zachowaniem prezbiteriańskiego diakona. Spacerował pomiędzy ustawionymi w rzędzie robotnikami jak nauczyciel wśród psotnych, ale obiecujących uczniów. Stewart przeznaczał znaczną część swoich dochodów na budowę nowej kaplicy w Santa Paula.

Na zakończenie małej mowy pochwalnej dodał:

- Bądź dumny z tych dodatkowych pieniędzy, Chance. Nie przepuść ich na wódkę, ani nie roztrwoń na jakiś szatański hazard. - Jako dobry prezbiterianin musiał powiedzieć coś takiego.

Podróż w głąb szybu sprawiła, że Mack stał się w Santa Paula postacią znaną. Znalazł się nawet przedsiębiorca, który zdecydował się zaoferować mu pracę u siebie za wyższe wynagrodzenie. Biuro tego biznesmena mieściło się w jednopiętrowym drewnianym budynku przy głównej ulicy, dokładnie naprzeciwko miejsca, gdzie Stewart i jego wspólnicy dzielili identyczny budynek z produkującym rury Mission Transfer.

Jason Preston Danvers, Pensylwańczyk, prezesował Keystone Oil. Jego firma dzierżawiła podnóże wzgórz, ale nie zaczęła jeszcze wiercić szybów. Danvers był potężnym mężczyzną w wielkich okularach. Nosił zaczesane do góry włosy i miał taki wyraz twarzy, jakby ciągle gnębiły go jakieś kłopoty. Podobnie jak Enrique Potter trzymał na biurku fotografię swojej rodziny. Mack doliczył się na niej aż ośmiorga dzieci, z których najstarsze miało zaledwie dziesięć czy jedenaście lat.

- Dziękuję, panie Danvers, ale mam już podobne zajęcie - odrzekł Mack, wysłuchawszy oferty przedsiębiorcy.

Jace Danvers westchnął. Jeszcze jedna porażka.

- A czego byś chciał?

- Nauczyć się więcej o tym interesie. Wydaje mi się, że mógłbym to osiągnąć pracując jako operator.

Operator był odpowiedzialny za ostrzenie wierteł i dbanie o ich stan podczas pracy. Wykonywał także wszystkie inne polecenia głównego wiertniczego.

- Tak się interesujesz ropą? Nie jest to dla ciebie tylko sezonowe zajęcie? Mack skinął głową.

- Ale będę uczciwy. Nie bardzo znam się na geologii.

- Jak większość ludzi, którzy kopią tu dziury. Na co taka geologiczna wiedza mogłaby ci się przydać? Znaki widoczne na powierzchni, owe smoliste kałuże, o niczym nie świadczą. Można by sądzić, że tłusta ciecz na ziemi wskazuje na ropę pod nią, ale to nieprawda. Warstwy geologiczne mogą układać się w bardzo różny sposób. Nie wydobędziesz stąd ropy tak czystej jak w Pensylwanii. Jeśli już nawet odkryjesz duże złoże, będzie ono zanieczyszczone, z niską zawartością parafiny... Kalifornijska ropa tryska spod ziemi jak woda. Problem tkwi w rafinowaniu. Lepszym rafinowaniu. Rozmawiałem na ten temat ze Stewartem. Pracują nad tym.

- Wiem, że to wszystko są poważne problemy, ale...

- Nie wyobrażasz sobie nawet jak poważne - przerwał mu Danvers. - A jednym z największych jest kolej.

- Tego też mam zamiar się nauczyć, gdy tylko dostanę odpowiednią pracę. Siedział niespokojny, licząc jednak na to, że Danvers przyjmie jego propozycję.

Biznesmen rzucił mu spod krzaczastych brwi badawcze spojrzenie.

- Mam nowego wiertniczego, który pracuje w Salt Marsh Canyon. Ma tam powstać szyb, ale na razie trwają dopiero przygotowania do wiercenia. Może on by cię zechciał.

- Jako operatora? Cztery dolary na dzień. Tyle wynosi zwykła stawka...

- Mam niewiele gotówki, Chance.

- Skoro mam wykonywać odpowiedzialną pracę, chcę za nią odpowiedniego wynagrodzenia.

- W porządku - ustąpił Danvers. - Cieszysz się dobrą opinią. Zatrudnię cię, jeśli wiertniczy wyrazi zgodę. Jedź i zobacz się z nim. Napiszę ci list polecający. Zaczął szukać jakiejś kartki na zawalonym papierzyskami biurku.

- Boże, czasami zastanawiam się, po co tkwię w tym parszywym interesie - westchnął.

W Salt Marsh Canyon dopiero budowano platformę wiertniczą. Jakiś szeroki w barach robotnik ściągał właśnie z wozu cztery okorowane pnie, które miano położyć pod jej podstawą.

- Gdzie szef? - zapytał Mack.

Wskazano mu wysokiego, szczupłego, czterdziestoletniego mężczyznę o podłużnej twarzy, mocno zarysowanej szczęce i lekko kręconych włosach, już przyprószonych siwizną. Człowiek ten nosił wysokie buty, grube płócienne spodnie i roboczą koszulę z obciętymi rękawami. Na szyi zawiązaną miał wielką, żółtą chustę, a w kaburze na jego lewym udzie tkwił kolt peacemaker, większy i kosztowniejszy niż ten Macka.

Mack podszedł i przedstawił się.

- Nazywam się Macklin Chance - powiedział, wyciągając rękę. Mężczyzna nie podał mu dłoni. Jego skóra była mocno spalona słońcem, a surowa i ogorzała twarz świadczyła o wielu godzinach spędzonych na wolnym powietrzu. Jasnozielone oczy wiertniczego przywodziły na myśl swą barwą młode liście krzewów bawełny.

- Johnson. Jakiś facet z miasta mówił wczoraj, że Jace cię przyśle. Wiesz cokolwiek o wierceniu szybów? - W jego głosie słychać było silny, południowy akcent.

- Pracowałem przy tym przez ostatnie dwa lata - odparł Mack.

- To nic nie znaczy. Potrzebuję doświadczonego operatora. Mack ani trochę nie przejmował się jego gadaniem.

- Nie mam doświadczenia, ale mogę się nauczyć. Zrobię wszystko, co mi pan każe.

Johnson pociągnął nosem.

- Niezły z ciebie spryciarz. Cóż, czemu nie? Nie widzę na razie żadnych innych kandydatów do pracy. - Liczył coś w milczeniu. - Trzy pięćdziesiąt za dzień i masz tę robotę.

- Cztery dolary. To normalna stawka operatora.

- Nie masz doświadczenia, sam to przyznajesz.

- Dlatego właśnie będę musiał pracować ciężej niż zwykły operator. Dać z siebie dwa razy więcej.

- Pomówmy o tym w domu - Johnson wskazał chatę wzniesioną na stoku powyżej miejsca, gdzie miał powstać szyb. Jej wygląd dobitnie świadczył o kondycji finansowej przedsiębiorstwa: byle jak sklecony kamienny budyneczek z dużym, wymalowanym wapnem numerem „14". - Mam w butelce kilka łyków whisky - dodał.

Mack poszedł w ślad za nim.

Johnson wyniósł przed chatę dwa drewniane krzesła. Mógł stąd obserwować, jak robotnicy pracują kilofami, osadzając podkłady pod platformę.

Podał Mackowi brązową flaszkę, ale on podziękował za wódkę. Wiertniczy postawił butelkę pod swoim krzesłem i wyjąwszy czysty gałganek, począł polerować nim lufę swojego peacemakera. Rewolwer był naprawdę ładny. Posrebrzany metal został misternie wygrawerowany, a rękojeść inkrustowano masą perłową, ułożoną w kształt dużej gwiazdy. Lufa została skrócona, by umożliwić szybsze strzelanie. Była to broń dla zawodowca.

- Piękny rewolwer - stwierdził Johnson, dostrzegając zainteresowanie Macka. - Nowy kosztuje w Fort Worth ze sto dolarów.

- I stamtąd właśnie go pan ma?

- Nie, pochodzi skądinąd. Mam na imię Hugh. Piekielne imię dla chłopaka z Teksasu, co? Moja matka miała nadzieję, że wyrosnę na dżentelmena. No i nieźle rozczarowałem tę dobrą kobietę.

- Kiedy przybył pan do Kalifornii? Johnson nieco spochmurniał.

- Parę lat temu. Pracowałem niegdyś jako kowboj. Potem jednak jakiś bogaty ranczer z Nowego Jorku począł wykupywać kolejno wszystkie gospodarstwa, na których dostawałem robotę, i wyrzynać bydło, w końcu więc nie mogłem zarobić nawet paru centów. Przewędrowałem zatem przez góry i nauczyłem się nowego fachu - wskazał ręką powstającą platformę.

- A teraz jest pan wiertniczym?

- Dopóki nie znajdę sobie nic lepszego. Nigdy nie mogę wytrzymać dłużej przy jednym zajęciu. Chyba jednak nie odejdę stąd, póki nie wywiercę tej dziury dla Jace'a Danversa. Tak, ten człowiek nie zważa na żadne przeciwności losu.

- Zauważyłem.

- Jace jest przyzwoitym człowiekiem, trzeba mu to przyznać. Kocha rodzinę. Chce rozwinąć interes. Ale ciągle walą mu się na głowę jakieś kłopoty. - Johnson podrapał się w nos wskazującym palcem. - To przyczyna, dla której nigdy się nie ożenię. Jedna z wielu.

- Ja też nie jestem żonaty.

- Co robisz w tej części świata?

Mack popatrzył na niego. Siedzieli na krzesłach w rzucanym przez chatę cieniu, uważnie mierząc się wzrokiem. Długonoga, szerokogłowa jaszczurka wychynęła spod kamienia i zastygła nieruchomo tuż obok. Nie obawiając się ani dziennego światła, ani ludzi, wysunęła rozwidlony język w stronę Johnsona. Wiertniczy trącił ją lekko nogą i dopiero wtedy uciekła.

- Próbuję stać się bogaty - odparł Mack.

- Jak?

- Jak tylko się da. Pochodzę z Pensylwanii, jak Danvers. Mam kawałek ziemi blisko Los Angeles.

- I oczekujesz, że nauczę cię o ropie tego wszystkiego, co sam wiem?

- Sądzę, że pan nadaje się do tego najlepiej - odparł Mack, spoglądając w stronę stromego, wąskiego kanionu w pobliżu platformy. - Nie widzę tutaj nikogo innego, kto byłby bardziej odpowiedni.

- Na Boga, naprawdę sprytny z ciebie smarkacz, panie Chance. Ale ja jestem tutaj do roboty, a nie do uczenia dzieciuchów.

Długie milczenie, które zapadło, uzmysłowiło Mackowi, że teraz wszystko zależy od niego. Pod wpływem nagłego impulsu powiedział:

- Mogę się także zająć gotowaniem. Porządne steki, pyszne omlety, dobrze wysmażone befsztyki... do licha, jestem naprawdę pierwszorzędnym kucharzem.

- Masz tę robotę - stwierdził Johnson, tym razem bez wahania.

Rozdział 25.

Mack widywał już pracujące szyby i wiedział co nieco o tym, z czego są zbudowane, ale nigdy dotąd nie przyłożył ręki do przygotowywania narzędzi służących do wiercenia. Tutejsze wyposażenie było nowoczesne, zupełnie inne niż u Mulroya.

Główny zestaw potrzebnych do pracy narzędzi składał się z przypominającego dłuto wiertła oraz żelaznej sztaby na długiej linie. Kocioł na węgiel produkował parę napędzającą mały silnik o mocy zaledwie dwudziestu koni mechanicznych, który poruszał kołowrót. Johnson był surowym i niecierpliwym, ale dobrym nauczycielem.

Nauczył Macka ostrzenia narzędzi, montowania wielkich stalowych rur, które trzeba było wsunąć jedna w drugą, i setek innych rzeczy.

Mack poznał sposób splatania lin i wkrótce tak dobrze je naprawiał, że nie można było się dopatrzyć miejsca, gdzie były urwane. Wyciągał również i opuszczał pojemnik, w którym zbierał się gruz z odwiertu. No i gotował.

Johnson prowadził skrupulatną dokumentację robót. Zapisywał, o ile stóp dziennie pogłębiono odwiert i ile jeszcze zostało do zrobienia.

- Jeśli masz dobry dzień, nie chwal się wszystkimi nadwyżkami we wpisanym do księgi raporcie - uczył Macka. - W ten sposób, gdy będziesz miał gorszy dzień i powstaną jakieś zaległości, parę dodatkowych stóp pozwoli ci zatuszować popełnione błędy.

Teksańczyk odpowiadał za jeszcze jedną ważną rzecz przy budowie szybu. Mack odkrył to pewnego popołudnia, kiedy zgasł ich mały parowy silnik. Johnson zdjął koszulę, odsłaniając długą bliznę, jaka musiała pozostać po ranie zadanej zakrzywionym nożem, niegdyś głębokiej, ale teraz całkowicie zagojonej, biegnącej w dół od lewego boku aż po plecy. Zabrał się do silnika używając buczy, kombinerek i łomu, pocąc się i prz...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl