Jakes John - Złota Kalifornia tom I, Nieposortowane

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

 

JOHN JAKES

 

ZŁOTA KALIFORNIA

 

TOM I

A teraz chciałbym powiedzieć wam o najdziwniejszej rzeczy, jaką kiedykolwiek w dziejach ludzkości zapisano lub przechowano w ludzkiej pamięci. Wiedzcie, że na prawo od Indii znajduje się wyspa Kalifornia, leżąca tuż obok Ziemskiego Raju.

Garcia Ordonez de Montalvo Las Sergas de Esplandian

Sewilla 1510

Czytając biografie Kalifornijczyków, znalazłem tam kilka niezwykłych rzeczy: niepokój zamiast zakorzenienia, ciągłe zmiany zamiast tradycji, wolność zamiast odpowiedzialności... A także obsesję wielkości.

Carol Dunlop

California People

Nie uważam Kalifornii za jakieś szczególne miejsce. To po prostu pewien rodzaj szansy.

James D. Houston

Californians

Na Wschód pojechałbym tylko wtedy, gdyby ktoś nakłonił mnie do tego siłą, ale na Zachód jadę z własnej woli.

Henry David Thoreau

Trzydzieści lat po gorączce złota mężczyźni i kobiety, którzy mieli w sobie awanturniczą żyłką, zaczęli odkrywać prawdziwe złoto Kalifornii. Kryło się ono w kalifornijskiej urodzajnej ziemi i wartkich potokach, w ropie naftowej i złocistych pomarańczach oraz tak niezwykłych nowych przedsięwzięciach, jak kręcenie filmów czy produkcja samolotów.

Jeden z takich poszukiwaczy złota osiedlił się tu w 1886 r. Wybrał sobie tajemnicze, legendarne miejsce, o którym marzyło wielu ludzi. Kalifornia nadal była krainą geograficznych kontrastów: suchej sawanny i ośnieżonych górskich szczytów, zimnych purpurowych dolin i gorących żółtych pustyń. Miała powierzchnię ponad 158700 mil kwadratowych, odległość między jej północnym a południowym - krańcem wynosiła aż 10 stopni szerokości geograficznej.

Ziemia ta znała niejedną kulturę. Do jej obfitującego w liczne zatoczki wybrzeża przybijały galeony wiozące do Europy bogactwa Orientu. Sir Francis Drake dotarł swym statkiem do kalifornijskiego brzegu szukając legendarnej, północno - zachodniej drogi do Indii.

Hiszpańscy konkwistadorzy przechodzili w bród rzeki Kalifornii i przemierzali jej pustynie w poszukiwaniu mitycznych, brukowanych złotem miast. Jak sznurek paciorków różańca między San Diego a Sonomą powstało dwadzieścia jeden franciszkańskich misji. Ci pierwsi europejscy osadnicy, żołnierze i zakonnicy, z nieprzejednanym despotyzmem czynili to, po co tu przybyli. W imię Boga i cywilizacji zrobili niewolników z pierwotnych mieszkańców Kalifornii: Indian, których najbardziej „wojowniczymi" zajęciami było wykopywanie korzonków roślin i wyplatanie wiklinowych koszyków.

Z biegiem lat przybywali do Kalifornii także inni, skuszeni nadzieją na wielką fortunę bądź łatwe życie. Meksykanie, dezerterujący z szeregów hiszpańskiej armii, osiedlali się na wzgórzach i zakładali wielkie plantacje bawełny. Nowe angielskie statki handlowe żeglowały tu, aby kupować łój i skóry bydlęce - „kalifornijskie banknoty", jak nazywali je Jankesi. Imperialna Rosja, szukając futer i nowych ziem, założyła kolonię na północnych wybrzeżach. Po kilkudziesięciu latach okazało się jednak, że ta inwestycja nie przyniosła mocarstwu dochodów.

Potem zaś pojawiła się nowa groźba: śmiali górale, którzy ryzykując życie, przemierzali ośnieżone przełęcze Sierry. Ich pożądliwy wzrok spoczął na urodzajnych ziemiach położonych po drugiej stronie gór i wkrótce wieść o ich odkryciach dotarła na wschód. Ruszyły w drogę całe rzesze „Angoli". Od Atlantyku po Pacyfik nieśli Amerykanie sztandar „Manifest Destiny ". W 1846 roku dotarli do Kalifornii i w cztery lata później wcielili ją do Unii jako trzydziesty pierwszy stan. W ciągu 1851 roku na mocy nowego prawa zabrali kalifornijskie rancza ich prawowitym właścicielom. Wszystko to działo się przy akompaniamencie wrzawy, jaka wybuchła 24 stycznia 1848 r., gdy z położonego przy rozwidleniu American River tartaku kapitana Suttera rozległ się krzyk, który odbił się echem na całym świecie: „ Złoto!"

Ten okrzyk przyciągnął najpierw setki, a potem tysiące ludzi. Wędrowali przez doliny i góry lub przybywali na chybotliwych stateczkach, które przypływały do wybrzeży Kalifornii z gorącej Panamy. Inne statki przypływały tu okrążając Przylądek Horn, wiele z nich tonęło podczas szalejących w tym miejscu burz. Pieszo, konno, wozami i morzem przybywało coraz więcej poszukiwaczy złota. Ściągali tutaj z farm i miast całej Ameryki, z Brytanii, Niemiec, Francji, Szwajcarii, Rosji, Chin, Hawajów, Brazylii i wielu innych miejsc. W okresie największej gorączki złota każdego roku pojawiały się w Kalifornii kolejne setki tysięcy poszukiwaczy. Kilku z nich znalazło złoto, ale większości się nie powiodło. I nawet ci, którzy zdobyli bogactwo, szybko je stracili. Gorączka złota nie stworzyła ani jednego milionera, nie stała się zaczątkiem ani jednej rodowej fortuny.

W ciągu tych dziesięciu lat prawdziwy skarb Złotego Stanu odkryli całkiem inni ludzie. Przede wszystkim wszelkiego autoramentu kupcy i sklepikarze o niespożytej energii, którzy zaplanowali, sfinansowali i wybudowali zachodnią część pierwszej transkontynentalnej kolei żelaznej.

Inni Kalifornijczycy dorobili się bogactwa na kopalniach srebra położonych tuż przy granicy z Nevadą. Jeszcze inni w leżących odłogiem połaciach ziemi dostrzegli urodzajną glebę, która obsiana pszenicą dala olbrzymie plony i przyniosła im mnóstwo pieniędzy. Nawet w 1886 roku, licząca sobie już ponad milion mieszkańców, Kalifornia nie ujawniła jeszcze wszystkich swoich skarbów. Pomimo że wielu ludzi również tu przegrywało, jej mit jaśniał pełnym blaskiem. Była gwiazdą przewodnią dla odważnych, młodych marzycieli na całym świecie. Wciąż słyszeli jej syreni śpiew.

Oto historia jedne go z nich.... i tych, których spotkał podróżując w poszukiwaniu złota Kalifornii.

Prolog

KALIFORNIJSKIE MARZENIA

1886

Trzej powieszeni ludzie kołysali się na wietrze. Belki szubienicy skrzypiały miarowo, zaś szalejąca zamieć okrywała płatkami śniegu ich postrzępione płaszcze i martwe ciała. Chłopak był przerażony widokiem wisielców, ich zamkniętymi oczyma, białą jak brzuch ryby skórą i sinymi gardłami. Znał ich wszystkich: O'Murphy'ego, Caslina i wuja Dave'a - brata swego ojca. Przerażali go niemal tak samo jak ta niespodziewana śnieżna burza.

Zamieć nadeszła od strony gór i w ciągu tej chwili, kiedy stał obok szubienicy, zaspy wokół niego zrobiły się o cal wyższe. Ostry jak maleńkie igły śnieg ranił mu twarz i osiadał na włosach, nadając wygląd posiwiałego starca.

Ze skostniałej z zimna prawej ręki wypadła mu nagle mała, błękitna buteleczka na lekarstwa. Gorączkowo szukał jej w zaspie, a kiedy znalazł, ukrył w kieszeni płaszcza, jedynej, w której nie było dziury. Buteleczka pochodziła ze sklepu przy kopalni - składu „Oskub mnie", jak nazywał go ojciec, ponieważ to właśnie robił ze wszystkimi górnikami: spłukiwał ich do czysta. Chłopiec zaczął biec przez ciągle rosnące zaspy. Nie było to łatwe i wkrótce zabrakło mu tchu. Dysząc ciężko czuł, że mróz przenika go aż do szpiku kości i sprawia nieznośny ból. Miał wrażenie, że nigdy już nie będzie mu ciepło, nigdy więcej nie zobaczy słońca. Gramoląc się przez skryte pod śniegiem ogrodzenie wokół osady górniczej obawiał się także, że nie zobaczy więcej ojca. Drogę do domu zagradzały mu zaspy dwukrotnie wyższe od niego samego. Chciało mu się płakać, ale nie mógł tego uczynić, nie posiadł bowiem jeszcze tej umiejętności. Choć miał siedem lat, nie potrafił płakać. Jeśli było za mało jedzenia - a zawsze było go za mało - nie uronił ani jednej łzy. Kiedy mroźna zima ciągnęła się bez końca, a słońce widywało się jedynie w postaci bladożółtej zorzy na niebie - też nie wolno było płakać, mimo że serce zamierało z tęsknoty za światłem i ciepłem. Nie płakał nawet wówczas, gdy zatrudnieni przez kopalnię detektywi powiesili wujka za spiskowanie. Ani wtedy, gdy zgubił drogę do domu. Brnął przez zaspy, rozgarniając je obiema zaciśniętymi w pięści dłońmi. Wiatr wokół niego wył i zawodził ponuro. Włosy miał już całkiem białe. Nagle stracił równowagę i przewrócił się. Zapadł w sypki śnieg i zdjęty panicznym lękiem przyłożył zwinięte dłonie do ust.

- Tato! - krzyknął. - Tato, pomóż mi! - Pod jego paznokciami widniały czarne obwódki. Brud ten wynikał z charakteru jego pracy: wraz z czterdziestoma innymi chłopcami przenosił i sortował antracyt. Miał więc pod paznokciami czarne złoto Pensylwanii, ale nie mógł go sprzedać.

Obawiał się, że na jego wołanie nie będzie żadnej odpowiedzi. Nasłuchując, upadł ponownie. Nagle usłyszał z oddali głos.

- Mack! Mack, synu!

- Gdzie jesteś, tato? Nie widzę cię. Zgubiłem się.

- Mack, szukam cię od godziny - dobiegł go znowu znajomy głos. Pośpiesznie ruszył w tamtą stronę.

- Ale gdzie jesteś?

- Tutaj, chodź tędy. „Tędy, tędy".

Głos krążył wokół niego, dobiegał z różnych miejsc, odbijał się echem, budząc coraz większe przerażenie. Wołał ojca, kierując się to na prawo, to na lewo i biegnąc wciąż coraz szybciej. Stare, podarte buty niosły go wąskim kanionem utworzonym przez zaspy.

- Tato! Tato! - wołał, a ze wszystkich stron dolatywały go setki odpowiedzi. Ludzki głos i wycie burzy tworzyły przerażający duet.

Usłyszał jakiś hałas i jednocześnie poczuł, że jego stopy zapadają głębiej w zaspę. Szarpnął się gwałtownie i obie ściany śnieżnego kanionu obsypały go fontanną białego pyłu.

Stanąwszy wreszcie na czymś twardym, znowu zaczął krzyczeć. Odwrócił głowę i zobaczył trzech powieszonych mężczyzn. A więc kręcił się w kółko. Nie oddalił się wcale od szubienicy, która stercząc ze śnieżnych zasp wyciągała ramiona ku oglądanemu przezeń po raz ostatni niebu.

- Pomóżcie mi! - poprosił martwych ludzi, kiedy znowu osunęła się zaspa i uderzyły weń wielkie grudy śniegu. - Niech ktoś mi pomoże!

Powieszeni mężczyźni otworzyli oczy i popatrzyli na niego.

Chciał krzyknąć, ale z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Z otwartymi ustami obserwował śnieg, który siekł go z takim wyciem, jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata. Znów próbował krzyknąć. Nic. Jego usta milczały jak martwe. Ale i tak było już wystarczająco dużo hałasu. Burza ryczała coraz głośniej i głośniej...

Otworzył oczy. Przerażający dźwięk wciąż rozbrzmiewał w jego uszach, póki nie usiadł i nie począł myśleć jaśniej. Rozległ się ostry gwizd lokomotywy, który szybko zamarł, kiedy pociąg zniknął na zachodzie, pozostawiając po sobie tylko smugę dymu, ścieląc się ponad uprawnymi polami. Zmusił się do głębokiego oddechu i po chwili jego serce zaczęło bić nieco wolniej.

Nocny koszmar powtarzał się regularnie co kilka miesięcy. Był tak znajomy jak stary przyjaciel, ale oczywiście nie tak mile widziany. Przywoływał złe wspomnienia: zimny, śnieżny, ponury świat węglowych hałd i położoną między Pottsville a Port Carbon w Pensylwanii górniczą wioskę, zamieszkałą przez irlandzkie i walijskie rodziny. Tam właśnie się wychowywał i tam też przeżył to straszne wydarzenie: mając niespełna siedem lat zgubił się na pół godziny w śnieżnej burzy. Tak naprawdę jego życiu nic wówczas nie groziło, ale nie wiedział o tym. Zanim nadszedł ojciec z latarnią i zabrał go do domu, przeżył straszliwe chwile.

W swoim śnie zawsze umierał, zabijany przez pozbawiony słońca świat, gdzie nigdy nie było dość jedzenia ani drewna na opał, nigdy też dość pieniędzy, bo kopalnia potrącała sobie z pracowniczych pensji czynsz za mieszkanie, długi zaciągnięte w kopalnianym sklepiku oraz koszt górniczych lampek i oliwy do nich. Większości tych, co oddali swe zdrowie i najlepsze lata kopalni, brakowało także nadziei. Ojciec był wśród nich wyjątkiem: miał swoje wspomnienia, miał swoją książkę, miał Kalifornię.

Wszystkie te rzeczy przekazał synowi, który teraz wyczesywał z włosów kurz i wdrapywał się ponad złote liście drzew, aby uwolniony od ich cienia, odchyliwszy do tyłu głowę, chłonąć gorące jesienne słońce. Z pewnością nie było ono tak wspaniałe jak słońce Kalifornii, ale zawsze stanowiło jakąś jego namiastkę. Nazywał się James Macklin Chance. Macklin było panieńskim nazwiskiem irlandzkiej matki. Umarła przy jego urodzeniu i ojciec zawsze nazywał go Mackiem, na pamiątkę swojej miłości do niej. Miał pięć stóp i dziesięć cali wzrostu. Nosił brodę, która z biegiem lat okalała jego twarz coraz sztywniejszym zarostem. Choć przez ostatnie miesiące niemal stale przebywał na świeżym powietrzu, jego skóra miała tylko nieco ciemniejszy odcień niż w dniu, kiedy na zawsze opuścił hrabstwo Schuylkill. Wciąż miał jasną karnację człowieka ze Wschodu. Mack odziedziczył proste, brązowe włosy ojca i orzechowe oczy matki, której nigdy nie znał. Jego broda, której na czas tej podróży pozwolił swobodnie rosnąć, była nieznacznie rzadsza i bardziej rudawa niż włosy na głowie. Krył się pod nią mocno zarysowany podbródek. Na jego twarzy często gościł szeroki, sympatyczny uśmiech, choć lata spędzone w kopalni wyrobiły weń także pewną agresję i skłonność do bójek.

Zszedłszy z drzewa, pogrzebał w związanej w węzełek dużej błękitnej chustce, która kryła cały jego majątek. Miał w niej wielki składany nóż i książkę. Ubrany był w sztruksowe spodnie i starą drelichową kurtkę, o wiele za grubą jak na panujący upał, ale niezbędną w końcowym etapie jego podróży. Odszedł nie mając ani grosza przy duszy. Po wypadku w kopalni wypłacono mu z iście królewską hojnością 25 dolarów odszkodowania, w zamian za co musiał podpisać oświadczenie, że całkowicie zwalnia kompanię z odpowiedzialności za to, co się stało. Pogrzeb ojca pochłonął całą tę sumę.

Mack rozwiązał węzełek i w zamyśleniu popatrzył na poobijane jabłko i suchary, teraz twarde już jak drewno. Wziął suchara i sięgnął po książkę, strzepując okruszki z jej haftowanej, safianowej okładki. Obejrzawszy ją dokładnie, by sprawdzić, czy nie zagiął się żaden z rogów, pogładził dłonią wyblakłe, znane na pamięć litery. Napis na okładce głosił: PRZEWODNIK EMIGRANTA. KALIFORNIA I JEJ ZŁOTE POLA.

Poniżej widniało nazwisko autora: T. Fowler Haines, oraz data: 1848.

Książka miała wymiary trzy na sześć cali i była na pół cala gruba. Mack otworzył ją na stronie tytułowej i uśmiechnął się, jakby ujrzał starego przyjaciela „na podstawie własnych doświadczeń autora" I jeszcze: „wydano w Nowym Yorku, nakładem oficyny Cash Bros. cena 15 centów (z mapą)." Przeglądając tę małą książeczkę, z którą jego ojciec przewędrował cały szlak do Kalifornii i z powrotem, zatrzymał wzrok na swoim ulubionym zdaniu:

„El Dorado, w poszukiwaniu którego pierwsi osadnicy przybyli do Ameryki, zostało w końcu odkryte, dając niektórym bogactwo, wszystkim zaś nową nadzieję." Jego ojciec wierzył w to przez całe życie, pomimo iż był tylko jednym z tysięcy przegranych argonautów, jacy wrócili do domu nie mając nic poza wspomnieniami o złotej od słonecznego blasku krainie. Mack wierzył w to także i teraz, kiedy wypadek ojca dał mu wolność - nigdy nie czuł się zobowiązany do lojalności wobec kopalni ani tego ponurego miejsca, które wysysało ze swych ofiar wszystkie siły i nadzieję - ruszył w drogę szlakiem nakreślonym słowami T. Fowler Hainesa. W Kalifornii już nigdy nie będzie mu zimno. Ani nie będzie biedny.

Mack jeszcze raz obejrzał książkę, wydało mu się bowiem, że prawy górny róg okładki jest trochę zagięty. Na szczęście nie był. Zawiązał chustkę i na nowo podjął wędrówkę na zachód, poprzez hrabstwo Union w Iowa.

Pół godziny później natrafił na dwóch parobków, którzy bili się, tarzając się zaciekle w błocie. Z błyskiem w swych orzechowych oczach Mack skoczył ku nim i rozdzielił ich, odciągając tego, który właśnie znalazł się na górze.

- Zostaw go - rozkazał.

- Nie wtrącaj się - odparł wyższy z chłopaków. - To mój brat.

- Nie obchodzi mnie to. Jesteś o całą głowę wyższy.

- Jakim prawem się w to wtrącasz?

- Ponieważ - odparł z uśmiechem Mack - lubię stawać w obronie słabszego, jeśli nie potrafi sam się obronić. Nauczył mnie tego mój ojciec. - Po chwili jednak spoważniał i mierząc palcem w twarz chłopaka, dodał. - Weź sobie do serca to, co powiedziałem. Nie zmuszaj mnie, bym powtórzył ci to jeszcze raz.

- Tak, proszę pana - odparł chłopak już nieco mniej pewnie.

- Jest tu gdzieś w pobliżu jakieś miasto?

- Trzy mile stąd - odparł mniejszy chłopiec.

- Świetnie. Muszę znaleźć jakaś pracę, żeby móc kupić sobie coś do jedzenia.

Ogrodzony budynek, dworzec w Macedon w stanie Iowa, prażył się w południowym słońcu. Szyny połyskiwały w świetle dnia, ciągnąc się na wschód i na zachód poprzez olbrzymią, żyzną prerię, na której widać było stajnie i stodoły. Mack stanął w cieniu rampy, zwabiony tam czyimś donośnym, piskliwym głosem. Obserwował właśnie główną ulicę, kiedy usłyszał zdanie, a właściwie jego fragment.

„...nigdy nie było lepszego czasu na to, by sięgnąć po skarby Kalifornii." Mężczyzna skryty w cieniu rampy mógł mieć jakieś czterdzieści lat, ale osiemnastoletniemu Mackowi wydał się wiekowym starcem. Nosił kraciasty, flanelowy płaszcz, sztywny papierowy kołnierzyk oraz krawatkę w barwach pawiego pióra i melonik. Jego koszula i kołnierzyk połyskiwały w słońcu jak małe grudki złota. Mack nie dostrzegał tandetności tego stroju. „Kiedy będę bogaty, tak się właśnie ubiorę" - pomyślał. Mężczyzna ów pinezkami przypinał do słupa ogłoszeniowego jakiś papier. Kiedy Mack podszedł bliżej, dostrzegł plakat:

DLA ZDROWIA, BOGACTWA I WYPOCZYNKU

ODWIEDŹ KALIFORNIĘ

JUŻ TERAZ

OPŁATA ZA WYCIECZKĘ NIGDY

NIE BĘDZIE TAK NISKA

Nieznajomy człowiek uniósł dłoń i ciągnął dalej:

- Tak więc, moi przyjaciele... - Jego audytorium stanowiło trzech pyzatych farmerów w słomkowych kapeluszach i przybrudzonych roboczych kombinezonach oraz matka dwóch małych dziewczynek, przyodzianych w staroświeckie czepki. - Nie wierzcie temu, co słyszycie od zazdrośników i ignorantów. Obywatele Kalifornii mają najlepiej z nas wszystkich. Nie żyjąc wcale na jakimś wygnaniu, mogą radować się wspaniałym klimatem, najżyźniejszymi ziemiami, błękitnym niebem, łagodnymi zimami i najzdrowszym otoczeniem w całych Stanach Zjednoczonych.

Macka nie trzeba było długo przekonywać, żeby w to uwierzył. Słyszał podobne opinie z ust swego ojca i czytał o tym na kartkach książki T. Fowlera Hainesa.

- A teraz, kiedy koleje żelazne Union Pacific i Central Pacific obniżyły opłaty za przejazd tak bardzo, jak nigdy dotąd, nie wolno wam przegapić okazji zobaczenia złotego stanu. Może odnajdziecie tam swój nowy dom? Kto wie, jakie bogactwa czekają na śmiałych i odważnych w Kalifornii? I to czekają już od owego dnia, gdy galeony Francisa Drake'a przybyły do jej brzegów, a nieustraszeni hiszpańscy konkwistadorzy przemierzali góry i doliny w poszukiwaniu skarbów. Nie wahajcie się, przyjaciele. Mam tu cennik opłat kolejowych i wszystkie potrzebne wam informacje. - Mówiąc to mężczyzna wymachiwał trzymanym w dłoni plikiem broszurek.

Jeden z farmerów pochylił się i splunął gęstą od żutego tytoniu śliną wprost na szyny.

- To o wiele za daleko jak dla mnie. I po co miałbym tam jechać? Żeby oskalpowali mnie Indianie albo zastrzelili pracownicy ochrony kolei? Nie, dziękuję - powiedział i odszedł.

- Proszę pana... panowie... to zupełne nieporozumienie i całkowita nieprawda. Pozostali farmerzy ruszyli w ślad za tym, któremu tak nie odpowiadała Kalifornia.

Wziąwszy broszurę, odeszła także matka dwóch dziewcząt. Sprzedawca biletów patrzył, jak przeskakiwały przez starego spaniela, który leżał w kurzu drogi, próbując przegonić ze swej sierści dokuczliwe pchły.

- Cóż, nie sądzę, aby te młode damy były w stanie zdobyć pieniądze na bilet. Boże, co za dzień! Wrzucił resztę ulotek do otwartej skrzynki i począł zbierać się do odejścia.

Mack postąpił krok naprzód.

- Chciałbym dostać jedną broszurkę - powiedział.

- Synu, Central Pacific wynajął mnie, żebym szukał w okolicy nadzianych klientów. Ty zaś nie wyglądasz na takiego, co byłby w stanie zapłacić choćby za bilet do najbliższej osady.

Mack rzucił mu ponure spojrzenie.

- Nie, nie byłbym w stanie. Ale lubię czytać o Kalifornii. Wszystko, co tylko wpadnie mi w ręce. Tam się zresztą właśnie udaję.

- Tak?

Mack skinął głową.

- A więc jesteś mądrzejszy od wszystkich tych okolicznych idiotów - wskazał na zachód. - To czas największej prosperity w historii Kalifornii. A te koleje to najtańszy sposób, żeby wziąć udział w tej przygodzie. Ale oni mi nie wierzą. Może w Des Moines ludzie nie będą tacy głupi.

Wręczył Mackowi broszurę. Jej okładkę zdobił błyszczący obrazek przedstawiający kalifornijski wschód słońca ponad winnicami i łanami zbóż. Na narożnikach były patriotyczne napisy, a w tle uśmiechał się wesoło niedźwiadek grizli.

- Wielkie dzięki - powiedział Mack, wsuwając broszurę za okładkę książki, która na chwilę przykuła uwagę sprzedawcy biletów.

- Co to takiego?

- Przewodnik z czasów gorączki złota.

Sprzedawca wyciągnął rękę. Mack niechętnie podał mu książkę. Mężczyzna poślinił palec, żeby odwrócić stronę .

- Ostrożnie - poprosił Mack. - Dostałem od ojca. Miał ją ze sobą przez całą drogę na zachód.

- Mieszkał w Kalifornii?

- Nie, w Pensylwanii. Teraz już nie żyje. Wrócił tam, kiedy nie znalazł złota.

- Wielu nie znalazło - powiedział mężczyzna, wyciągając pinezki, które przytrzymywały jego plakat. Na samym dole widniał napis:

ZOBACZ!

GAJE POMARAŃCZOWE I INNE NATURALNE SKARBY!

PRAWDZIWE BOGACTWA I SZANSA DLA PRZEDSIĘBIORCZYCH!

NOWE MIASTA DLA PODRÓŻNIKÓW!

Wspaniałe obietnice zniknęły nagle zwinięte w rulon.

- A większość tych, którzy znaleźli złoto - ciągnął mężczyzna - przepuściła je na kobiety lub tanią whisky. Albo przegrała w karty czy kości. Moim zdaniem, chłopcze, szukanie bogactwa w ziemi i rzekach Kalifornii to niemądre zajęcie. Tam można znaleźć tylko złoto głupców.

- Wiem.

- Ale czy wiesz również, że prawdziwym złotem jest po prostu ta ziemia? - popatrzył melancholijnie w stronę linii horyzontu. - To najżyźniejsza, najpiękniejsza kraina, na jakiej kiedykolwiek spoczęło oko ludzkie.

- Czytałem o tym. I nie ma tam śniegu.

- To też prawda. O ile, oczywiście, nie mieszka się w Sierra.

- To nie dla mnie - oświadczył Mack. - ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl