Jastrun Tomasz - Gorący lód-29 poważnych i niepoważnych opowiadań o miłości niemiłości, Książki - ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
TOMASZ JASTRUN
GORĄCY LÓD
29 POWAŻNYCH I NIEPOWAŻNYCH
OPOWIADAŃ O MIŁOŚCI NIEMIŁOŚCI
WYDAWNICTWO
JACEK SANTORSKI & CO
„Miłość to pierwsza faza procesu rozmnażania się”.
Biolog
„Ziemia kręci się wokół miłości”.
Anonim
MORDERCA I DZIECKO
Usta były tylko pretekstem, kiedy wznosiłem się na fali, nie interesowały mnie; ale pamiętałem, że u wielu kobiet to w wargach mieszkają nerwowe zakończenia serca. Oddawała pocałunki umiejętnie. Potem ssałem jej sutki - nie wiem, czy to możliwe, ale byłem pewien, że jedna miała smak pomarańczy, a druga, chociaż nie mniejsza, dojrzałej mandarynki? W końcu położyłem ją na brzuchu i jak namiętny kocur wgryzłem się w kark, szukając granicy bólu. I znalazłem ją. Językiem pobiegłem wzdłuż kręgosłupa ku pośladkom. Takie pośladki zdają się na chwilę przed wybuchem.
Masowałem je delikatnie, a potem rozchyliłem jak kielich kwiatu, by obnażyć ten najbardziej delikatny i wstydliwy z otworów. Potem znowu wróciłem, tam gdzie ludzie już bardziej konwencjonalnie zwykli spełniać powinność wobec - natury... rozkoszy... nudy... I wypełniłem ją sobą po brzegi.
Odsunęła się, jak to czynią kobiety, kiedy kochają się bez miłości. Znałem ten odruch, ale było mi przykro - należałem do samców, którzy potrzebują czułości tak przed, jak i potem.
Ubrała się szybko i bezwstydnie. Rozbieramy się na wznoszącej fali, wtedy nawet największe niezręczności są na miejscu. Inaczej jest z ubieraniem się. Wciąganie majtek, nie mówiąc już o rajstopach, rzadko ma wdzięk. Ona z wdziękiem założyła rajstopy. Poprawiła makijaż, po czym usiadła z czymś na ustach, co nawet jeśli było uśmiechem, to nie uśmiechała się do mnie. Tak, było w niej coś intrygującego. Zwykle tajemnica znika już w łóżku, a najpóźniej po wyjściu z niego, teraz było inaczej. Czułem się coraz bardziej poruszony tym, czego w niej nie rozumiałem. Jakie nosi imię, ile ma lat? Mogła mieć mniej niż trzydzieści lub o wiele więcej - jej ciało, chociaż przed chwilą obnażone, nadal było dla mnie zagadką.
Piętnaście minut temu utknęliśmy w przypadkowym i ciasnym korytarzu wagonu, przytuleni do siebie brzuchami. Rozwiązanie tej sytuacji miało miejsce w moim przedziale. Nie było więc czasu na rozmowę. Zapaliła papierosa.
- Przepraszam, nie zapytałam, czy mogę? - mówiła, wydmuchując dym w bok, w stronę uchylonego okna, jakby już się stało i nie mogło się odstać.
- Nie palę, ale nie przeszkadza mi, w porządku - powiedziałem, chociaż nienawidziłem, kiedy ktoś przy mnie pali.
Pociąg zakołysał mocniej biodrami, jakby chciał mi przypomnieć, że jadę do Paryża, w przedziale sypialnym pierwszej klasy, że powinienem być tu ze swoją żoną, ale nagle zachorowała. Zamiast niej jest ze mną kobieta z sąsiedniego przedziału, nie znam nawet jej imienia, chociaż przed chwilą obdarowaliśmy się nawzajem tym, co budzi największą odrazę ludzi i najbardziej ich ekscytuje.
Nie lubię pociągów. Zawsze czuję się w nich brudno, nawet w kilka dni po podróży. Jakby pociąg uwięziony na szynach zbierał wszystkie brudy zaokien
nego świata, a przecież po tym zbliżeniu czułem się oczyszczony. Tak chyba czuje się drapieżnik, gdy trafia kłem w szyjną tętnicę swojej ofiary.
- Czy mężczyzna, który jedzie z panią... - pytałem niby od niechcenia.
Przerwała mi z uśmiechem.
- Ten mężczyzna śpi na dole, ja na górze, nie tylko dlatego, że jest taki ciężki. I mów mi ty, to nieładnie zaglądać komuś w tyłek, a potem nadal mówić pani...
Nie jestem nieśmiały, ale zawstydziłem się. Powiedziała to jednak tak naturalnie, że wulgarność szybko wyparowała ze słów. Zadzwonił mój telefon.
- Pozdrów żonę ode mnie - powiedziała. Wyświetlił się nasz domowy numer. Gasząc w panice
aparat, poczułem, że gaszę niedopałek na dłoni żony.
Wyrzuciła papierosa przez okno, przejrzała się w lustrze, poprawiła makijaż; wyszła, zamykając drzwi przedziału, jakby odcinała tasakiem wszystko, co nas połączyło. Nie było tego dużo, wystarczyło dmuchnąć. Otworzyłem szerzej okno, miałem nadzieje, że przy okazji wyfrunie też niepokój. Włączyłem telefon, by zadzwonić do żony, nie było zasięgu.
Miłość, czym ona jest po latach, po ranach, które sobie zadaliśmy, rozpięta na ścianach naszego domu jak skóra niedźwiedzia... ale jest też inna miłość, ta pochowana w szafach, ukryta w szczelinach podłogi. Kiedy kilka lat temu żona chciała ode mnie odejść, uczucia zaczęły wychodzić z ukrycia, zabiedzone, z wyleniała sierścią. Z jej kamizelki, ukrzyżowanej na wieszaku, wyfrunął mól. Rozzłociłem go w dłoniach, jakbym był Panem Bogiem, który uciekającej chwili robi zdjęcie z fleszem. I wpadliśmy sobie na powrót w ramiona. Jednak po paru miesiącach wdałem się w kilka romansów. Jakbym chciał zapełnić jakąś szczelinę, jakbym nie wiedział, że ona nie ma dna.
Wydawało mi się, że ktoś stuka do drzwi. Otworzyłem. Stał w nich on... w eleganckiej marynarce, której poły wyglądały jak skrzydła kondora. Był większy, niż myślałem. Dla takich ludzi powinny być osobne wagony. Poczułem trwogę, jak samiec na widok dwukrotnie większego przedstawiciela tego samego gatunku, gdy obok jest samica w rui. Mówił ciepłym, gardłowym głosem, było w nim coś łagodnego, zaskakująco łagodnego. Położył dziecinnym ruchem palec na ustach i wyszeptał - jeśli pan mnie wpuści, powiem coś... - rozejrzał się, jakby się bał, że ktoś może podsłuchać. Wcisnął się bokiem do przedziału, musiałem wejść na łóżko, by zrobić mu miejsce.
- Pan się nie gniewa - powiedział i przysiadł jednym pośladkiem na zamkniętym blacie umywalki, która skrzypnęła ostrzegawczo.
Spróbowałem sobie wyobrazić, jak ją pokrywa, najpierw z przodu, potem od tyłu, ale nie dałem rady. Nie mieścił się nie tylko w mojej wyobraźni, ciasny przedział stał się nieznośnie mały. Był otyły, czułem jednak, że jego tusza, jak u słonia, jest osadzona na podkładzie z mięśni. Twarz miał jednak łagodną, nawet ładną. Sięgnął do kieszeni. Pomyślałem o pistolecie, chociaż mógł mnie rozgnieść gołymi rękami. Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki dwa kieliszki i płaską
butelkę koniaku. Nalał bezbłędnie jak kelner „Warsu”, biorąc poprawkę na kołysanie pociągu, podał mi kieliszek na dłoni nie mniejszej niż taca.
- Zdrowie sąsiada - podniósł kieliszek. Zgłupiałem i gładko jak na przesłuchaniu ujawniłem
swoje imię. Wypiliśmy. Przymknął okno i powiedział:
- Napaliła panu, nie mogę jej oduczyć, choruję od dymu.
Wiedział, że tu była! W odruchu samozachowawczym kleciłem jakieś wyjaśnienie, ale nie układało się ono w eleganckie kłamstwo. Zanim wyplątałem się z kilku nieskładnych zdań, przerwał moją mękę i uroczyście dolał koniaku.
- Wyluzuj się... ona ma nerwicę seksualną, jej macica... znicz olimpijski, wieczny ogień, tego nie da się ugasić, im częściej się go zalewa, tym bardziej płonie... rozumiesz pan...?
Nie byłem pewien, czy rozumiem. Wolałem tego nie sprawdzać. Aby się pokrzepić, wypiłem koniak, jak połyka się pastylkę na uspokojenie. Nie wiadomo kiedy zawiązała się między nami serdeczna nić, taką nić lepi pająk z lęku i z rozpaczy swoich ofiar. Zadał mi kilka pytań, stanowczo zbyt osobistych na krótką znajomość, a ja odpowiedziałem chyba zbyt szczerze. Nagle rozpłakał się. Wyjął z kieszeni chusteczkę, kilka drobnych przedmiotów wyleciało z niej, tworząc małą kaskadę dźwięków; podniosłem je usłużnie.
Przejęła mnie delikatność łez, które spływały po jego zarośniętych policzkach. Najchętniej uciekłbym z przedziału, wagon nie daje jednak zbyt wielkich możliwości. Dopiłem swój koniak, a on, nadal płacząc, pociągnął z butelki, potem podał mi ją delikatnie, jak podaje się niemowlę. Wypiłem, mokra i ciepła szyjka butelki połączyła nas jak wspólna matczyna pierś.
- Ja tak ją kocham, nie wyobrażasz sobie, ile we mnie miłości, kocham jej dłonie, palce u nóg... znamię na udzie... widziałeś? - gwałtownie zaprzeczyłem - twoja strata, nawet ten ogień w jej... też go kocham... A ona mi się wymyka, jak ona mi się wymyka... rozumiesz...
Pociąg znowu mocniej zakołysał, a ja poczułem, że moja głowa kołysze się ponad miarę. Uznał, że mu potakuję, i też pokiwał głową. Koniak trochę mnie znieczulił... ale monstrualność tej sceny była tak wielka, że mogłem obawiać się, czy nie zostanę przez nią pożarty. Słoń z małym ziarenkiem pod powieką, krokodyl, który ociera łzy delikatną chusteczką. Ta niemożliwa niezręczność zdawała się zadomawiać w przedziale. Dlatego ucieszyłem się, że zadzwonił telefon. To była żona. Płakała. Cierpiała na nerki, ból był nie do zniesienia. Poczułem wielką ulgę, że jest, że chce dzielić się ze mną swoim cierpieniem.
- Moja żona... - powiedziałem, tłumiąc czkawkę - rodzi...
Pogratulował mi sceptycznie. Wyjaśniłem, że to tylko kamień. Nie zdziwił się...
- Dobre i to, moja żona ma zdrowe nerki, ale ze mną nic nie urodzi... jestem impotentem.
Chciałem wyrazić współczucie, ale nadal miałem wrażenie, że jestem sam na sam z oswojonym drapieżnikiem. Gdy wykonam nieostrożny ruch - zabije mnie.
- Ja też bywam, czasami, każdemu zdarza się - powiedziałem pojednawczo.
To był właśnie ten nieostrożny ruch. Wydawał się za obszerny, by zmieścić się między łóżkami. Postanowiłem bronić się nogami... ale po chwili już wiedziałem - to nie na mnie poluje. Wydarł z łóżka prześcieradło, jak kawał mięsa z boku gazeli. Myślałem, że chce mnie nim zadusić, higienicznie - ale on tylko skłębił prześcieradło, które jak piana wypełniło przedział. Rozdarł z trzaskiem materiał jak bibułkę, oddzielił kawałek... kątem oka ujrzałem, że tam właśnie nasze wydzieliny narysowały kontynent, jakiego nie ma na mapie świata.
Powstała sytuacja, którą można by nazwać niezwykłą, ale jakoś ciężko było mi podziwiać jej nietypowość.
Ujrzałem, że przeciska się do drzwi, ze swoim białym ochłapkiem - na pożegnanie rzucił mi niemal pustą butelkę. Powiedziałem - dziękuje - co pewnie zabrzmiało idiotycznie. Zablokowałem drzwi i opróżniłem butelkę.
Zostałem sam w przedziale, przepełnionym wonią potu, męskich perfum adidas i koniaku. Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że nie pamiętam jej zapachu. Ja, który nieraz imponowałem kobietom, gdy pochylając się nad dłonią, szyją lub policzkiem bezbłędnie wymieniałem rodzaj perfum. Nie pachniała. Czy więc była tu na pewno?
Obejrzałem okaleczony kłębek prześcieradła. Był złachmaniony jak moja dusza. Z sąsiedniego przedziału dobiegły mnie odgłosy kłótni. Przystawiłem ucho do ścianki, ale słyszałem już tylko stukot kół pociągu. W ten stukot, jak w rytm serca, wkradła się niemia- rowość. Ktoś pukał do moich drzwi... ten dźwięk był uparty, ale nie natarczywy. Postanowiłem, że mnie nie ma. Pukanie słabło, w końcu zamilkło. Za to działo się coś, w dalszej części korytarza. Włożyłem zatyczki do uszu i poszedłem spać. Nie zastanawiałem się, dlaczego pociąg stanął na jakiejś małej zapyziałej stacji, aby znowu ruszyć.
Obudziło mnie słońce. Okolice Paryża tonęły w zieleni. Tu nawet drzewa zdawały się mieć swoją niezwykłą historię. Zadzwoniłem do żony - urodziła kamień, miał trzy milimetry długości.
Pokrzepiony dobrymi wieściami z domu, zrobiłem kilka przysiadów i dziesięć pompek. Na podłodze chrobotał jakiś przedmiot... ożywiony ruchem pociągu, zataczał się biały plastikowy flakonik, znak serca czerwienił się na nalepce. Lekarstwo pewnie wypadło z kieszeni mojego wczorajszego gościa, kiedy wyjmował chusteczkę. Wsadziłem flakonik do kieszeni, by z mieszanymi uczuciami wyjść na korytarz - należało go oddać, ale nie paliłem się do spotkania. Drzwi sąsiedniego przedziału były zamknięte. Na podłodze bieliła się otwarta koperta. Podniosłem ją. W środku leżał zwinięty strzępek prześcieradła. Wsadziłem go w panice na powrót do koperty i niby przypadkiem upuściłem na podłogę. Po czym zaszyłem się u siebie.
Drzwi sąsiedniego przedziału były zamknięte też w dwie godziny potem, kiedy pociąg stawał u kresu podróży na Gare du Nord. Chyba nawet odetchnąłem z ulgą, że wśród wychodzących nie ma tej pary, z którą łączyło mnie niepokojąco wiele, jak na przelotność znajomości. Stanąłem na peronie przy oknie ich przedziału - było zasłonięte. Bagażowy już dźwigał moją walizkę na wózek, powstrzymałem go z gniewem, na który nie zasłużył. Takie propozycje postarzają mnie.
Podszedł konduktor, trzymał w ręku kopertę.
- To pana? Leżała na podłodze obok przedziału.
Wsadziłem kopertę do kieszeni. Uginając się pod ciężarem walizki, klnąc, że nie skorzystałem z propozycji bagażowego, powlokłem się w stronę postoju taksówek. Chciałem wyrzucić kopertę do kosza... jestem jednak zbieraczem kuriozów i nie potrafiłem się z nią rozstać.
W hotelowym pokoju podniosłem żaluzje, by odsłonić dachy Paryża. I zaciągnąłem się zapachem hotelu - jeśli jest francuska miłość, jest też francuski zapach, który mieszka w tanich hotelach tego miasta.
Otworzyłem walizkę, wyjąłem skrawek prześcieradła. Na brzegu naszego „kontynentu”, w miejscu, które można nazwać „przylądkiem drapieżnej nadziei”, widniał adres napisany szminką... Rue St. Dominique 57. Z moich domysłów można by zbudować kilka powieści kryminalnych. Żadna jednak nie miałaby sensownej puenty. Czy życie jednak nie dopuszcza finałów bez sensu?
Chyba od razu wiedziałem, że ciekawość będzie mocniejsza od niepokoju, zawsze tak jest w moim poplątanym życiu. Ciekawość sama w sobie nie jest jednak bronią. Czułem się więc niepewnie, kiedy po seminarium, uzbrojony jedynie w mapę, ruszyłem na poszukiwanie rue St. Dominiąue. Głowę miałem pełną gwaru rozmów, wypełnioną w przerwach spotkania - seminaria są przecież tylko kosztownym pretekstem, ich istotą są przerwy i nieobecności na wykładach.
Z reguły błądzę, ten dom znalazłem bez trudu. Schody były kręte i mroczne jak moje myśli. Wszedłem na pierwsze piętro, po czym nagle stanąłem, jakby zatrzymał mnie własny cień. Byłem przecież tylko ćmą, odważną ćmą, która chciała zbliżyć się do ognia. Zbiegając po schodach, w panice, która biegła za mną odgłosem moich kroków, ujrzałem oczyma wyobraźni ten ogień.
Minęły niemal trzy lata, zanim ponownie znalazłem się w Paryżu. Przyjechałem z żoną. Historię mego małżeństwa można opisać dobrymi i złymi tygodniami. To miał być nasz dobry tydzień. Zdecydowaliśmy się na młodzieńczy lot do Paryża... na kilka dni.
Wybrałem ten sam hotel. Powitał mnie jego zapach, nic nie zmieniony. I jak za dawnych lat, zamykając drzwi pokoju, przytuliłem żonę. Kochaliśmy się w pośpiechu, nad głową kołysał mi się smukły obcas damskiego bucika. Dawna przygoda z pociągu zmalała, była już nie większa niż ziarenko piasku; ale czułem je i bałem się, by nie wpadło nam w jakieś intymne miejsce.
W pobliskiej restauracji zamówiliśmy ostrygi, potem metro wiozło nas bez planu. Na ulicy padał deszcz słońca. Nagle poczułem, że okoliczne domy i sklepy układają się we wzór znajomej mi ulicy...
Poznałem ją od razu... szła z małym dzieckiem. Nie było szansy na unik, wpadliśmy na siebie. Nie wydawała się zaskoczona, nie miała też wątpliwości, że ja to jestem ja...
- Znajoma z dawnych lat... - wyjaśniłem żonie.
- Poznajcie małego... ma dwa lata... Mikołaj...
- Jak mój mąż! - wykrzyknęła żona, która zawsze szalała na widok małych dzieci. Żołądek skurczył mi się w pięść. A żona nadal czuliła się do dziecka... - Jaki cudowny chłopiec, podobny do naszej Moniki, kiedy była mała, patrz...
Dostrzegłem to podobieństwo od razu. Kształt brwi w mojej rodzinie wędruje przez pokolenia... są lekko uniesione, jakby zdziwione.
- Wszystkie ładne dzieci są do siebie podobne - odparłem oschle.
- Niepodobny do pani, pewnie podobny do pani męża? - mówiła żona.
- Mój mąż umarł trzy lata temu, w pociągu... - powiedziała jakby nigdy nic. I uśmiechnęła się.
Zapadło niezręczne milczenie.... poprosiłem o numer telefonu, chociaż nie chciałem się z nią spotykać, już raczej wymazać to spotkanie mokrą ściereczką. Potem odciągnąłem żonę od dziecka... pomachało nam rączką, a potem utkwiło we mnie wskazujący paluszek, jakby mówiło: to on!
URODZINY
Obraz zajmuje niemal całą ścianę. Namalował go artysta, którego znał jej mąż, ona poznać go nie zdążyła. Płótno zawisło w mieszkaniu w przeddzień wyprawy męża w Himalaje, z której nie wrócił - czekała na niego kilka lat, chyba nadal czeka?
Na obrazie stoi łysiejący mężczyzna, w okularach, nagi, z aparatem fotograficznym w dłoniach, czarny pyszczek obiektywu skierowany jest w stronę buzi dziecka. Postacie odbite są w lustrze, dlatego kilkuletnia dziewczynka, która spogląda na gołego człowieka z zagadkowym półuśmiechem, patrzy zarazem ku nam z całą siłą dwuznacznego spojrzenia. Jest niepokojąco podobna do niej, kiedy była mała. Czy to możliwe, że Robert pożyczył jej fotografię, by pozowała malarzowi?
Ten malarz to znany artysta, widziała go nawet w telewizji, słyszała, że krytycy zaliczają jego sztukę do realizmu magicznego. Obraz jest perwersyjny nie tylko dlatego, że nagość mężczyzny kontrastuje z delikatnością dziecka, jest coś lubieżnego w półuśmiechu dziewczynki, a męski kłębek płciowy wydaje się tylko czekać na znak jej powieki, by się rozwinąć.
Niepokoi ją ten obraz, gdyż kojarzy się ze śmiercią męża. Niepokoi uśmiech dziewczynki, jej podobieństwo do niej, a obnażona płeć jakoś nie przystaje do łagodnej, interesującej twarzy polskiego inteligenta - gatunek człowieka, który wydaje się na wymarciu.
Taki łysawy, z małą bródką, myślące oczy oprawione nieśmiało w okulary - lubiła takich.
Od chwili zaginięcia Roberta nie interesowała się mężczyznami. Wygnała ich ze swojej wyobraźni. Jedyny, który codziennie bywa w jej domu, stoi nagi na tym obrazie.
Pracuje w biurze, nie w jakimś ważnym urzędzie, już dawno odłożyła swoje zawodowe ambicje do szuflady. Żyła życiem męża, jego sukcesami, kolejnymi ośmiotysięcznikami. Często wyjeżdżał. Tam daleko i wysoko zdradzał ją z górami, które mogła zobaczyć w wyobraźni; z kobietami, których nie potrafiła sobie wyobrazić. Tych zdrad była prawie pewna, nie chciała jednak znać szczegółów. Mąż, starszy od niej o dziesięć lat, był jej pierwszym mężczyzną i zarazem ostatnim - fascynacją wielką jak te szczyty z lodowymi językami. Bywał opiekuńczy, stanowczy, świetny facet na katastrofy, ale przerażał go dramat codziennego życia. Chyba dlatego uciekał w góry, gdy wracał - wydawał jej się zimny i obcy. Nie mieli dzieci, chyba on nie mógł? Oparła się jednak o niego całym swoim życiem, a on tak często znikał, by w końcu odpłynąć na zawsze.
Jutro ukończy trzydzieści pięć lat; jest ładna, ale skromną urodą, która niczego nie podkreśla, niczym się nie chwali. Lubi półmrok, w swoim przytulnym mieszkaniu zapala mało świateł, tylko boczne lampki o stonowanym, miodowym świetle.
Zwłok męża nigdy nie wygrzebano spod lawiny. Kiedy nie ma ciała, nie odbędzie się pogrzeb - nie ma więc grudek ziemi, które tak złowrogo i nadaremnie stukają w trumnę, ani ciętych kwiatów, które więdnąc więcej mówią o śmierci niż wszystkie mowy pogrzebowe świata. Może on jednak żyje? - czasami myślała.
Jego koledzy dzwonili, potem przestali. Była dla nich jak wyrzut sumienia, jeździli na kolejne wyprawy i wracali.
Świat wydawał jej się mdły, bez kolorów. Ludzie zmienili się, pieniądze, narzekanie na ich brak, to główny temat rozmów; już nawet nie mówiono o pogodzie, a przecież była wiosna, która w Polsce potrafi odmieniać zieleń w wielu przypadkach trudnej gramatyki tego kraju.
W letnie sobotnie popołudnie siedziała w fotelu i piła kawę. Telefon milczał jak zwykle. Już nie czekała, że ktoś zadzwoni z ważną wiadomością, dzwoniły tylko pomyłki - czy to hurtownia? Starała się być grzeczna, co nie było łatwe.
Piła kawę z niebieskiego kubka z misiem, był nieco dziecinny, ale to jej ulubiony kubek. Spojrzała na obraz - czy nie wisi za wysoko? Zapuścił korzenie w ścianę, strach byłoby go teraz ruszać. Czy ten malarz ma żonę, rodzinę? Gdzie mieszka? - na pewno w Warszawie, wszyscy wielcy mieszkają w Warszawie. Jak kocha się ze swoją żoną, czy odkłada wtedy na bok okulary? - na pewno tak. Podwinęła delikatnie spódnicę, położyła dłoń na brzuchu i pozwoliła palcom, by zagłębiły się między uda... była sucha i niechętna; stałam się zwierzęciem bezpłciowym - pomyślała. Znowu jak nietoperz wplątało się jej we włosy to straszne słowo „wdowa”. Widziała wtedy kobietę, która ma płeć wysuszoną na wiór.
Obraz spojrzał na nią, zdziwiony tym, co zrobiła. Zarumieniła się. Nagle ujrzała, że na płótnie, w miejscu, gdzie ciemnieje podbrzusze mężczyzny... coś się stało... Zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, zobaczyła, że niewielki, chociaż wyraźny penis... nie jest już taki sam?
Wstała i z bijącym sercem wyszła z pokoju. Po chwili jednak wróciła. Mężczyzna na obrazie miał wzwód. Chciała zadzwonić do kogoś, podzielić się swoim niepokojem, bliscy jednak stali się dalecy, bała się ośmieszenia.
Próbowała czytać książkę, nie mogła się skupić. Przez godzinę nie spojrzała na obraz. Potem wyszła na spacer. Lubiła drobny wiosenny deszcz, kiedy krople uderzają tak delikatnie, że uwalniają zapach z trawy, z ziemi i płyt chodnika. Szła bez celu, mogła więc spokojnie przyglądać się sklepowym wystawom. Jak te ulice zmieniły się przez ostatnie lata!? Zawahała się, mijając pobliskie kino, nie potrafiła sama chodzić do kina. Gdy gasło światło, siadała obok samotność, by położyć zimną głowę na jej ramieniu, w miejscu gdzie on zawsze kładł swoją, kiedy nudził go film. Weszła do sklepu, szukała jak zwykle nowych owocowych jogurtów.
W domu zaparzyła herbatę, otworzyła jogurt i u- siadła w fotelu. Polizała łyżeczkę, zamknęła oczy, by poczuć, jak smak kokosu cierpko pieści jej podniebienie. Spojrzała na płótno - członek mężczyzny zmienił swoją postać. Była tego pewna. Prawie pewna? Niepokój jednak minął - uśmiechnęła się - to przecież jest śmieszne, okropnie śmieszne - powiedziała do siebie. Postawiła krzesło przed obrazem, stanęła na nim i wyciągnęła dłoń w kierunku mężczyzny, nie dotknęła jednak płótna, cofnęła w popłochu rękę - pomyślała - ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]