James Graham Ballard - Rekognicja opowiadanie, James Graham Ballard

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J. G. Ballard.
Rekognicja.
Tłum. Maria Gębicka-Frąc
W noc świętojańską mały cyrk zajechał do niewielkiego miasta w West Country, gdzie
spędzałem urlop. Trzy dni wcześniej wielki objazdowy lunapark z diabelskim młynem,
karuzelami, tuzinami budek i strzelnic, zawsze latem goszczący w mieście, zajął swoje zwykłe
miejsce na głównym placu, więc drugi przybysz musiał rozbić obóz na nieużytkach za
magazynami nad rzeką.
O zmroku, gdy spacerowałem po mieście, koło diabelskiego młyna obracało się nad
kolorowymi światłami, a ludzie jeździli na karuzelach i chodzili pod rękę po brukowanych
ulicach wokół placu. Z dala od zgiełku, bliżej rzeki, ulice były prawie wyludnione.
Z zadowoleniem szedłem przez cienie, mijając przysłonięte roletami sklepowe wystawy. Dla
mnie noc świętojańska była czasem tyleż do świętowania, co do refleksji, uważnego
obserwowania zmian w przyrodzie. Kiedy przekroczyłem rzekę, której ciemne wody wiły się
przez miasto niczym złocony wąż, i wszedłem w las rosnący po jednej stronie drogi, opadło mnie
niedwuznaczne wrażenie, że las się do czegoś przygotowuje i że nawet pod powierzchnią
korzenie drzew prężą się w glebie i wypróbowują swoje ścięgna.
W powrotnej drodze zobaczyłem z mostu, że do miasta zmierza mały wędrowny cyrk.
Kawalkada, która boczną drogą zbliżała się do przeprawy, składała się nie więcej niż z pół tuzina
wozów z wysokimi klatkami, ciągniętych przez pary zgnębionych koni. Na czele, na siwym
ogierze, jechała młoda kobieta o bladej twarzy i nagich ramionach. Oparłem się o balustradę
pośrodku mostu i patrzyłem, jak zbliżają się do skarpy. Młoda kobieta zawahała się, ściągnęła
ciężkie skórzane lejce i popatrzyła przez ramię na wozy, które zbiły się ciaśniej. Wozy zaczęły
wjeżdżać na most. Choć nachylenie było niewielkie, wydawało się, że konie chwiejące się na
słabych nogach nie dadzą rady go pokonać. Dzięki temu miałem sporo czasu, żeby po raz
pierwszy przyjrzeć się dziwnej karawanie, która później tak bardzo mnie zaabsorbowała.
Młoda kobieta – wówczas wydało mi się, że jest młoda, ale później przekonałem się, że jej
wiek był kwestią jej i mojego nastroju – przynagliła steranego ogiera i minęła mnie. Widziałem
ją przy paru okazjach – raz wyglądała niemal jak dwunastoletnia dziewczynka, z miękko
zarysowanym podbródkiem, dużymi oczami i zapadniętymi policzkami, a kiedy indziej jak
kobieta w średnim wieku, z siwymi włosami i skórą napiętą na kanciastej czaszce.
Z początku, gdy patrzyłem z mostu, oceniłem ją na około dwadzieścia lat i przypuszczałem,
że jest córką właściciela tego podupadłego cyrku. Gdy truchtała z jedną ręką na wodzach, światła
z dalekiego wesołego miasteczka przesuwały się po jej twarzy, ujawniając wydatny nos
i zdecydowane usta. Choć pod żadnym względem nie była piękna, cechował ją ten specyficzny
powab, który często zauważałem u kobiet pracujących w wesołych miasteczkach, nieuchwytny
sex appeal mimo wyświechtanych ubrań i nędznego otoczenia. Spojrzała na mnie, jej spokojne
oczy skupiły się w jakimś niewiadomym punkcie wewnątrz mojej twarzy.
Sześć wozów jechało za nią, konie przeciągały ciężkie klatki przez garb mostu. Za kratami
mignęło mi zdeptane siano i nieduża budka w kącie, ale zwierząt nie zobaczyłem. Założyłem, że
są zbyt niedożywione, by robić coś więcej poza spaniem. Gdy mijał mnie ostatni wóz,
zobaczyłem drugiego członka trupy, karła w skórzanej kurtce, powożącego drewnianym wozem
cyrkowym.
Ruszyłem za nimi przez most, zastanawiając się, czy są spóźnionymi przybyszami na
trwający już festyn. Ale z wahania, jakie okazała kobieta za mostem, rozglądając się w prawo i w
lewo, podczas gdy karzeł siedział zgarbiony w cieniu poprzedzającej go klatki, jasno wynikało,
że nie są związani z błyszczącym diabelskim młynem i zabawą odbywającą się na placu. Nawet
konie, stojące niepewnie z opuszczonymi łbami, unikające kolorowych świateł rażących je
w oczy, wyglądały tak, jakby zdawały sobie sprawę, że są nieproszonymi gośćmi.
Po chwili pociągnęli wąską drogą wzdłuż brzegu, wozy kolebały się z boku na bok,
drewniane koła ślizgały się po trawie. Niedaleko stąd rozciągały się nieużytki, oddzielające
nadbrzeżne magazyny od szeregowców poniżej mostu. Nikły blask z jedynej latarni po północnej
stronie sączył się na żużlową nawierzchnię placu. Zmierzch już zapadł nad miasteczkiem
i odizolował od świata ten obskurny spłachetek ziemi, ani trochę nie ożywiany przez ruch
pobliskiej rzeki.
Karawana zmierzała w kierunku tego ciemnego bezludzia. Młoda kobieta zjechała z drogi
i poprowadziła wozy przez żużel pod wysoką ścianę pierwszego magazynu. Wozy zatrzymały się
jeden za drugim, konie sprawiały wrażenie zadowolonych, że skrywa je mrok. Karzeł zeskoczył
z kozła i podreptał do kobiety, która zsiadała z ogiera.
W tym czasie szedłem niespiesznie brzegiem rzeki kawałek za nimi. Zaintrygowało mnie coś
w tej dziwnej małej trupie – patrząc z perspektywy czasu, być może było to chłodne spojrzenie,
jakim kobieta obrzuciła mnie na moście, choć wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Tak czy
inaczej, moje zainteresowanie wzbudził bezsens ich egzystencji. Niewiele rzeczy dorównuje
bezbarwnością podupadłemu cyrkowi, ale ten tutaj był tak sfatygowany po podróży i tak ponury,
że praktycznie nie mógł mieć szans bodaj na najlichszy zarobek. Kim była ta dziwna jasnowłosa
kobieta i jej karzeł? Czy wyobrażali sobie, że ktoś naprawdę przyjdzie na ten żałosny płachetek
ziemi przy magazynach, żeby popatrzeć na ich zakonspirowane zwierzęta? A może tylko
prowadzili grupę leciwych podopiecznych do rzeźni specjalizującej się w uboju zwierząt
cyrkowych i przystanęli tutaj na noc, by rankiem ruszyć dalej.
Jak przewidywałem, młoda kobieta i karzeł już ustawiali wozy w sposób typowy dla cyrku.
Kobieta ciągnęła za uzdy, podczas gdy karzeł plątał się jej pod nogami, smagając konie po
pęcinach skórzanym kapeluszem. Potulne chabety ciągnęły swoje wozy i po pięciu minutach
klatki utworzyły kanciasty krąg wokół żużlowej areny. Karzeł i kobieta wyprzęgli konie
i zaprowadzili je nad rzekę, gdzie znużone zwierzęta zaczęły cicho skubać spowitą mrokiem
trawę.
W klatkach coś się poruszyło i parę bladych kształtów zaszurało w sianie. Karzeł wbiegł po
schodkach do wozu mieszkalnego i zapalił lampę nad piecem, który widziałem przez otwarte
drzwi. Wrócił z blaszanym wiadrem i ruszył w obchód od jednej klatki do drugiej. Nalewał wodę
do poideł i miotłą popychał je w kierunku budek.
Kobieta szła za nim, ale podobnie jak on nie wykazywała cienia zainteresowania
mieszkańcami klatek. Kiedy odstawił kubeł, przytrzymała mu drabinę, po której wspiął się na
dach barakowozu. Opuścił stamtąd rolkę klepek połączonych pasem płótna. Rozwiązał je
i zaniósł do klatek. Znów wspiął się po drabinie i zaczął mocować szyld nad kratami.
W nikłym blasku ulicznej latarni widziałem tylko spłowiałe desenie wymalowane przed laty
w tradycyjnym jarmarcznym stylu, kwiaty i esy-floresy wokół napisów. Przybliżyłem się do
klatek, stanąłem na skraju placu. Młoda kobieta odwróciła się i zobaczyła mnie. Karzeł mocował
ostatni szyld, a ona stała przy drabinie z ręką na szczeblu, patrząc na mnie nieruchomym
wzrokiem. Może była to jej obronna poza, przybierana ilekroć mała postać znajdowała się wyżej
od niej, ale wydawała się dużo starsza niż wtedy, gdy zjawiła się wraz ze swoją menażerią na
przedmieściach miasteczka. W przyćmionym świetle jej włosy stały się niemal siwe, a nagie
ramiona wydawały się pomarszczone i zniszczone od pracy. Gdy podszedłem bliżej, mijając
pierwszą klatkę, odwróciła się i śledziła mnie wzrokiem, jakby starała się wykrzesać w sobie
zainteresowanie moim zjawieniem się na scenie.
Coś zatrzepotało na czubku drabiny. Szyld wyśliznął się z palców karła, odbił od dachu
i spadł na ziemię u stóp kobiety. Wymachując krótkimi rękami i nogami, karzeł zeskoczył
z drabiny. Zakołysał się jak bąk, odzyskując równowagę. Otrzepał kapelusz o cholewę i założył
go na głowę, potem znów zaczął wspinać się na górę.
Kobieta złapała go za ramię. Przestawiła drabinę kawałek dalej, próbując znaleźć
najpewniejszy punkt oparcia o pręty klatki.
Impulsywnie, mniej lub bardziej wiedziony współczuciem, postąpiłem w ich stronę.
– Może pomóc? – zapytałem. – Może ja sięgnę na dach. Jeśli poda mi pan szyld...
Karzeł zawahał się, patrząc na mnie smutnymi oczami. Wydawało się, że jest gotów przyjąć
moją pomoc, ale stał z kapeluszem w ręce, jakby niesprecyzowane okoliczności zabraniały mu
odezwać się do mnie, jakby dzieliła nas bariera tak formalna i nieprzekraczalna jak granice
między najbardziej sztywnymi kastami.
Za to kobieta ruchem ręki wskazała mi drabinę, odwracając twarz, gdy opierałem żerdzie
o klatkę. W nikłym świetle patrzyła na konie szczypiące trawę na brzegu.
Wspiąłem się po drabinie i wziąłem szyld z rąk karła. Położyłem go na dachu, obciążając
dwoma półcegłówkami, które leżały tam w tym celu i zerknąłem na napis wymalowany na
spaczonych klepkach. Gdy odcyfrowałem słowa „cuda” i „spektakularne” (najwyraźniej tablice
nie miały związku ze zwierzętami w klatkach; zapewne zostały skradzione z jakiegoś wesołego
miasteczka lub znalezione na wysypisku), zauważyłem nagły ruch w klatce pode mną. Niskie,
jasnoskóre stworzenie rozkopało siano i uciekło do swojej nory.
Poruszone siano – nie wiem, czy zwierzę podskoczyło ze strachu, czy w próbie odstraszenia
mnie – wydało silny i mgliście znajomy zapach. Woń wisiała wokół mnie, gdy schodziłem po
drabinie, przytłumiona, lekko odpychająca. Zajrzałem do budy, chcąc zobaczyć zwierzę, ale
wejście zapchane było sianem.
Karzeł i kobieta skinęli głowami, gdy odwróciłem się od drabiny. Ich zachowanie nie
zdradzało wrogości – prawdę mówiąc, karzeł był o krok od podziękowania mi za pomoc, jego
usta poruszyły się w niemym skurczu – lecz wydawało się, że coś uniemożliwia im nawiązanie
ze mną kontaktu. Kobieta stała tyłem do latarni i jej twarz, zmiękczona przez ciemność,
przypominała drobną, ledwo ukształtowaną buzię zaniedbanego dziecka.
– Jesteście gotowi – powiedziałem na wpół żartobliwie. Z pewnym wysiłkiem dodałem: –
Wygląda bardzo ładnie.
Zerknąłem na klatki, gdy nie skomentowali. Parę zwierząt siedziało z tyłu swoich bud, ich
blade kształty rysowały się niewyraźnie w półmroku.
– Kiedy otwieracie? – zapytałem. – Jutro?
– Już jest otwarte – powiedział karzeł.
– Teraz? – Niepewny, czy nie żartuje, chciałem wskazać ręką na klatki, ale oświadczenie
najwyraźniej trzeba było przyjąć za dobrą monetę.
– Rozumiem... otwieracie dziś wieczorem. – Szukając czegoś do powiedzenia, bo ta para
wyglądała tak, jakby mogła stać tutaj w nieskończoność, podjąłem: – Kiedy odjeżdżacie?
– Jutro – odparła kobieta cicho. – Musimy ruszyć jutro z samego rana.
Jakby jej słowa były sygnałem, oboje ruszyli przez małą arenę, zbierając na jedną stronę
strzępy gazet i inne śmieci. Nim odszedłem, skonsternowany charakterem tej całej opłakanej
menażerii, skończyli sprzątać i stanęli między klatkami, czekając na pierwszych klientów.
Przystanąłem na brzegu za pasącymi się szkapami, których milczące sylwetki wydawały się tak
niematerialne jak postacie karła i ich pani, i zastanowiłem się, jaka pokrętna logika przywiodła
ich do miasta, w którym na pełnych obrotach działał drugi lunapark, niewyobrażalnie większy i o
niebo weselszy.
Na myśl o zwierzętach wspomniałem specyficzny zapach, który unosił się wokół klatek,
trochę przykry, ale, czego byłem pewien, dobrze mi znany. Z jakiegoś powodu byłem również
przekonany, że ten znajomy zapach jest kluczem do dziwnego charakteru małego cyrku. Obok
mnie konie pachniały przyjemnie otrębami i potem. Zdawało się, że ich świetliste oczy
w głowach opuszczonych do trawy na skraju wody, skrywają przede mną jakąś tajemnicę.
Szedłem w stronę centrum miasteczka, z ulgą patrząc na obracające się nad dachami
iluminowane koło diabelskiego młyna. Karuzele i budki z automatami do gier, strzelnice i tunel
miłości stanowiły część znajomego świata. Nawet czarownice i wampiry wymalowane na
komnacie strachów były koszmarami z dającej się przewidzieć ćwiartki wieczornego nieba. Na
zasadzie kontrastu młoda kobieta – czy rzeczywiście młoda? – i jej karzeł byli podróżnymi
z nieznanego kraju, z pustego królestwa, gdzie nic nie ma znaczenia. To ten brak zrozumiałej
motywacji uznałem za niepokojący.
Wędrowałem przez tłum pod namiotami i nagle postanowiłem przejechać się na diabelskim
młynie. Gdy czekałem na swoją kolej z grupą młodych ludzi, obwieszone żarówkami gondole
koła wnosiły się wysoko, więc wydawało się, że muzyka i światła wesołego miasteczka
zgarniane są z rozgwieżdżonego nieba.
Wsiadłem do gondoli wraz z młodą kobietą i jej córką, i niedługo później obracaliśmy się
w rozświetlonym powietrzu nad rozpościerającym się w dole placem. Przez dwie czy trzy minuty
jazdy przekrzykiwaliśmy się wzajemnie, pokazując i nazywając znajome miejsca w miasteczku.
Dopiero w czasie krótkiego postoju na samym czubku koła, gdy pasażerowie w dole wysiadali,
po raz pierwszy zwróciłem uwagę na most, którym szedłem wcześniej tego wieczora. Wędrując
wzrokiem wzdłuż biegu rzeki, znalazłem samotną latarnię, która płonęła nad nieużytkami
w pobliżu magazynów, gdzie kobieta o bladej twarzy i jej karzeł rozbili konkurencyjny cyrk. Gdy
nasza gondola przesunęła się i zaczęła opadać, niewyraźne zarysy dwóch wozów ukazały się
w przerwie między dachami domów.
Pół godziny później, kiedy zaczęto zamykać wesołe miasteczko, zawróciłem nad rzekę.
Ludzie rozchodzili się grupami, idąc w ramię w ramię, ale nim ukazały się magazyny, zostałem
prawie sam na krętej brukowanej ulicy między szeregowcami. Po chwili zobaczyłem latarnię,
a za nią krąg wozów.
Ku mojemu zdziwieniu parę osób zwiedzało menażerię. Przystanąłem na drodze pod latarnią
i patrzyłem, jak dwie pary i samotny mężczyzna okrążają klatki i próbują zidentyfikować
zwierzęta. Od czasu do czasu podchodzili do krat i zaglądali przez nie do środka. Rozbrzmiał
krótki śmiech, gdy jedna z kobiet odskoczyła w udawanym przestrachu. Towarzyszący jej
mężczyzna zgarnął trochę siana i rzucił je w otwór budy, ale zwierzę nie chciało się pokazać.
Ruszyli dalej, wytężając oczy w przyćmionym świetle.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl