James Graham Ballard - Rzeźbiarze chmur [opowiadanie], James Graham Ballard
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J. G. BALLARD
Rzeźbiarze chmur
(The Cloud Sculptors of Coral D)
Przez całe lato rzeźbiarze chmur przylatywali z Cynobrowych Piasków, żeby unosić
się w swoich kolorowych szybowcach nad koralowymi szczytami, które niczym białe pagody
wyrastały przy autostradzie do Laguny Zachodniej.
Najwyższy z nich, Koral D, zbierający rozgrzane powietrze z piaszczystych wydm,
uwieńczony był łabędzimi kłębami cumulusa. Unoszeni na ramionach prądów nad
wierzchołkiem Koralu D, rzeźbiliśmy koniki morskie, jednorożce, portrety prezydentów i
gwiazd filmowych, jaszczury i egzotyczne ptaki. Podczas gdy tłum przyglądał się nam ze
swoich samochodów, na ich zakurzone dachy spadał chłodny deszcz, kapiąc z rzeźbionych
chmur, które żeglowały nad pustynią w stronę Słońca.
Ze wszystkich obłocznych rzeźb, jakie mieliśmy stworzyć, najdziwniejsze były
portrety Leonory Chanel. Kiedy wracam myślą do tego popołudnia zeszłego lata i widzę, jak
po raz pierwszy przyjeżdża swoją białą limuzyną, żeby obejrzeć rzeźbiarzy chmur przy pracy,
wiem, że nie zdawaliśmy sobie sprawy, z jaką powagą ta piękna, lecz szalona kobieta traktuje
rzeźby, które unoszą się nad nią na spokojnym niebie. Później jej portrety, wycięte w trąbie
powietrznej, miały obmywać burzowymi łzami trupy swoich twórców.
Ja przybyłem do Cynobrowych Piasków o trzy miesiące wcześniej. Jako niedawny
pilot boleśnie przeżywałem skomplikowane złamanie nogi i świadomość, że nigdy już nie
będę mógł latać. Wybrawszy się któregoś dnia na pustynię, zatrzymałem się w pobliżu
koralowych szczytów przy autostradzie do Laguny Zachodniej. Przyglądając się tym
ogromnym skalnym pagodom, wyrastającym z dna skamieniałego morza, usłyszałem
muzykę, dobiegającą zza oddalonej o jakieś dwieście jardów piaszczystej rafy.
Posuwając się o kulach po umykającym spod nóg piasku, znalazłem wśród wydm
płytkie zagłębienie, na którym obok zapuszczonego studia niszczały posągi dźwiękowe.
Właściciel porzucił przypominający hangar budynek na pastwę piasku i pustyni, a ja pod
wpływem jakiegoś niejasnego impulsu zacząłem przyjeżdżać tam każdego popołudnia.
Korzystając z pozostawionych narzędzi i materiałów zbudowałem tam swoje pierwsze
wielkie latawce, a potem szybowce z kabinami. Uwiązane na linach, unosiły się w
popołudniowym powietrzu nad moją głową niczym przyjazne hieroglify.
Pewnego wieczoru, kiedy ściągałem szybowce wyciągarką na ziemię, nagle nad
szczytem Koralu D zerwał się gwałtowny wiatr. Podczas gdy walczyłem z obracającą się jak
szalona korbą, starając się wbić swoje kule jak najgłębiej w piasek, od strony pustyni zbliżyły
się dwie postacie. Jedną był mały garbus z żywym spojrzeniem dziecka i zniekształconą
szczęką, skręconą na jedną stronę jak pazur kotwicy. Podbiegł do wyciągarki i odepchnąwszy
mnie krzepkim ramieniem, ściągnął poszarpane szybowce. Potem pomógł mi stanąć na kulach
i zajrzał do hangaru. Tam, na stole roboczym, przybierało swój ostateczny kształt moje
najbardziej ambitne dzieło, już nie lotnia, ale prawdziwy szybowiec ze sterami wysokości i
linkami kontrolnymi.
Garbus przyłożył wielką dłoń do piersi.
- Petit Manuel, akrobata i siłacz. Nolan! - huknął. - Spójrz tylko na to! - Jego
towarzysz przykucnął przy rzeźbach dźwiękowych, podkręcając coś, od czego ich głos
natychmiast zabrzmiał czyściej i donośniej. - Nolan to artysta - stwierdził garbus. - Zbuduje
panu szybowce jak kondory.
Wysoki mężczyzna przechadzał się między szybowcami, dotykając ich skrzydeł ręką
rzeźbiarza. Jego posępne oczy były osadzone w twarzy znudzonego Gaugina. Spojrzał na gips
na mojej nodze, na moją wypłowiałą kurtkę pilota i wskazał na szybowce.
- Widzę, że zaopatrzył je pan w kabinę, majorze. - Jego uwaga świadczyła o pełnym
zrozumieniu moich zamiarów.
Spojrzał na koralowe szczyty, wznoszące się nad nami na tle wieczornego nieba. - Za
pomocą jodku srebra moglibyśmy rzeźbić te chmury.
Garbus zachęcająco kiwnął głową, w jego wzroku zapłonęła astronomia marzeń.
W ten sposób zrodzili się rzeźbiarze chmur z Koralu D.
Uważałem się za jednego z nich, chociaż sam nie latałem, ale to ja nauczyłem sztuki
szybowania Nolana i małego Manuela, a potem, kiedy do nas dołączył, Charlesa van Eycka.
Nolan znalazł tego jasnowłosego pirata kawiarnianych tarasów w Cynobrowych Piaskach,
lakonicznego Teutona z wesołymi oczami i słabą linią ust, i przyprowadził go do Koralu D,
kiedy sezon dobiegł końca, a bogaci turyści z córkami na wydaniu wrócili do Czerwonej
Plaży.
- Major Parker, Charles van Eyck. To łowca głów... damskich - przedstawił go Nolan
z zimnym humorem. Mimo ich skrywanej rywalizacji uznałem, że van Eyck może wnieść do
naszej grupy przydatny element osobistego uroku.
Od początku podejrzewałem, że studio na pustyni należy do Nolana i że wszyscy
realizujemy jakąś osobistą fantazję tego ciemnowłosego samotnika. Wtedy jednak bardziej
zajmowało mnie instruowanie ich w sztuce latania, początkowo na uwięzi, żeby mogli
zapanować nad prądami wznoszącymi, które omiatały poskręcaną basztę najniższego szczytu
Koralu A, potem smuklejsze zbocza wieżycy B, a w końcu potężne strumienie Koralu D.
Pewnego późnego popołudnia, kiedy zacząłem ich ściągać, Nolan zwolnił swoją linę. Jego
szybowiec przewrócił się na plecy i spadał, jakby się miał nabić na skalne iglice. Rzuciłem się
na ziemię, zanim koniec liny strzelił w mój samochód, rozbijając przednią szybę. Kiedy znów
podniosłem wzrok, Nolan szybował wysoko w przebarwionym powietrzu nad Koralem D.
Wiatr, ten nieodłączny strażnik koralowych turni, unosił go między wyspami cumulusów,
przesłaniającymi wieczorne światło.
Zanim podbiegłem do wyciągarki, puściła druga lina i mały Manauel skręcił, żeby
dołączyć do Nolana. Na ziemi był brzydkim krabem, ale w powietrzu mały garbus przemienił
się w ptaka o ogromnych skrzydłach, zdobywając przewagę nad Nolanem i van Eyckiem.
Przyglądałem się, jak krążyli wokół koralowych wieżyc, a potem razem spłynęli na
powierzchnię pustyni, wzniecając z wydm chmury piasku. Petit Manuel promieniał. Chodził
dokoła mnie, dumny jak jakiś kieszonkowy Napoleon, zbierając garście potłuczonego szkła i
podrzucając je nad głową niczym płatki kwiatów.
W dwa miesiące później, kiedy jechaliśmy do stóp Koralu D, w dniu, w którym
mieliśmy poznać Leonorę Chanel, coś z tego podniecenia wygasło. Sezon turystyczny dobiegł
końca i tylko nieliczni goście wybierali się do Laguny Zachodniej, nierzadko więc dawaliśmy
pokazy rzeźbienia chmur wobec pustej autostrady. Czasami Nolan zostawał w hotelu,
popijając sam ze sobą, albo van Eyck przepadał na kilka dni z jakąś wdówką czy rozwódką, i
wtedy Petit Mauel i ja wybieraliśmy się we dwójkę.
Mimo to, kiedy nasza czwórka wyjechała owego popołudnia moim samochodem i
zobaczyliśmy chmury czekające na nas nad wieżycą Koralu D, całe moje przygnębienie i
zmęczenie gdzieś znikło. W dziesięć minut później trzy ptaki wzbiły się w powietrze i na
autostradzie zaczęły się zatrzymywać pierwsze samochody. Prowadził Nolan w swoim
czarnoskrzydłym szybowcu, wspinając się prosto ku wznoszącemu się o dwieście stóp wyżej
szczytowi Koralu D, podczas gdy van Eyck krążył poniżej niego, demonstrując swoją płową
grzywę podstarzałej damie w topazowym kabriolecie. Za nimi podążał mały Manauel, a jego
pasiaste skrzydła wibrowały w niespokojnym powietrzu.
Wykrzykując radosne przekleństwa, Manuel pilotował szybowiec za pomocą
koślawych kolan, gestykulując potężnymi ramionami na zewnątrz kabiny.
Trzy jaskrawo pomalowane szybowce krążyły nad Koralem D jak leniwe ptaki,
czekając, aż nadpłyną pierwsze chmury. Pierwszą wybrał sobie van Eyck. Okrążał jej białą
pierzynę, natryskując boki jodkiem srebra i odcinając kłęby białej waty. Parujące strzępy
spadały na nas jak kruszące się kry lodowe. Poprzez skroploną parę, która spadała na moją
twarz, widziałem, jak van Eyck kształtuje ogromną końską głowę. Szybował wzdłuż linii
czoła, cyzelując oczy i uszy.
Widzom, stojącym przy swoich samochodach, jak zwykle podobał się ten okaz
powietrznego marcepana, który, uniesiony wiatrem, przepłynął nad ich głowami. Van Eyck
poszybował za nim leniwie, eskortując swoje dzieło.
Tymczasem Petit Manuel pracował nad następną chmurą. W miarę, jak natryskiwał jej
boki, spod kłębów mgły wyłaniała się znajoma ludzka głowa. Za pomocą serii zręcznych
podejść Manuel tworzył z chmury karykaturę z wysoką rozwianą grzywą włosów i mocną
szczęką, ale z obwisłymi ustami, a skrzydła jego szybowca podwijały się do góry, kiedy ginął
w portrecie i po chwili znów z niego wypadał.
Lśniąca biała głowa, niewątpliwa parodia van Eycka w jego własnym najgorszym
stylu, przepłynęła nad autostradą w stronę Cynobrowych Piasków. Manuel wyślizgnął się z
prądów powietrza i posadził szybowiec tuż obok mojego samochodu, podczas gdy van Eyck z
wymuszonym uśmiechem wysiadał ze swojej kabiny.
Czekaliśmy na trzeci występ. Formująca się nad Koralem D chmura w ciągu kilku
minut rozkwitła w dziewiczo biały cumulus. Natychmiast rzucił się na nią od strony słońca
czarnoskrzydły ptak Nolana. Krążąc wokół chmury, odcinał od niej zbędną tkankę, która
spadała na nas w postaci chłodnego deszczu.
Od jednego z samochodów rozległ się okrzyk. Nolan oddalił się od chmury i zwolnił
lot, jakby prezentując swoje dzieło. W popołudniowym słońcu ukazała się wesoła buzia
trzyletniego może dziecka. Jego pyzate policzki otaczały uśmiechnięte usta i pulchną bródkę.
Podczas gdy kilkoro widzów nagradzało jego pracę oklaskami, Nolan poszybował nad
chmurą i roztrzepał jej górną część w loczki i kokardki.
Wiedziałem, że prawdziwy punkt kulminacyjny dopiero się zbliża. Nolan, obciążony
jakimś złośliwym wirusem, jakby nie potrafił zaakceptować swojego własnego dzieła i
zawsze niszczył je z tym samym czarnym humorem. Petit Manuel rzucił niedopalonego
papierosa i nawet van Eyck odwrócił na chwilę swoją uwagę od kobiet siedzących w
samochodach.
Nolan unosił się nad główką dziecka jak matador, wyczekujący okazji do zadania
śmiertelnego ciosu. Przez chwilę zapanowała cisza, podczas gdy zaczął pracować nad
chmurą, a potem ktoś zdegustowany zatrzasnął drzwiczki.
W górze wisiała nad nami biała trupia czaszka.
Twarz dziecka, przemieniona paroma dotknięciami, znikła, ale w szczerbatych zębach
i pustych oczodołach, z których każdy mógł pomieścić samochód, nadal czaiło się echo
dziecięcych rysów. Zjawa przepłynęła nad nami, a widzowie patrzyli ponuro na płaczącą
czaszkę, której łzy spadały na ich twarze.
Bez przekonania wziąłem z tylnego siedzenia mój stary hełm lotniczy i zacząłem
obchodzić stojące samochody. Dwa odjechały, zanim zdążyłem do nich podejść. Podczas gdy
stałem i zastanawiałem się, dlaczego całkiem zamożny oficer lotnictwa w stanie spoczynku
miałby u diabła wyciągać rękę po te marne jednodolarowe banknoty, van Eyck podszedł do
mnie i wyjął mi hełm z ręki.
- Nie teraz, majorze. Niech pan spojrzy, kto nadjeżdża... moja apokalipsa...
Z autostrady zjeżdżał biały rolls-royce z szoferem w kremowej liberii z
szamerowaniami. Przez przyćmioną wewnętrzną szybę mówiła coś do szofera młoda kobieta
w stroju sekretarki. Obok niej, z dłonią w rękawiczce nadal zaczepioną w uchwycie nad
oknem, siwowłosa kobieta z oczami w obramowaniu brylantów obserwowała krążący w
chmurach szybowiec. Jej twarz o mocnych i wytwornych rysach robiła wrażenie
hermetycznie zamkniętej za ciemnymi szybami limuzyny niczym jakaś tajemnicza ikona
madonny w podmorskiej grocie.
Szybowiec van Eycka wzbił się w górę, podążając ku chmurze, która zawisła nad
Koralem D. Wróciłem do samochodu, rozglądając się po niebie za Nolanem. Van Eyck
tymczasem pracował nad pastiszem Mony Lisy, pocztówkową giocondą, równie autentyczną
co gipsowa figurka Dziewicy.
Wykończona na wysoki połysk, lśniła w jaskrawym świetle, jak zlepiona z jakiejś
kosmetycznej pianki.
Nagle od strony słońca spadł na van Eycka Nolan.
Przemykając swoim czarnoskrzydłym szybowcem obok van Eycka, przeleciał przez
szyję giocondy i jednym ruchem skrzydła odciął głowę z szerokimi kośćmi policzkowymi,
która potoczyła się w stronę samochodów. Rysy twarzy rozpłynęły się w obwisłą miazgę,
fragmenty nosa i szczęki opadały w mgłę. Potem skrzydło otarło się o skrzydło. Van Eyck
skierował swój rozpylacz jodku srebra na Nolana, po czym rozległ się trzask rozrywanego
brezentu. Van Eyck wypadł z prądu powietrza i sprowadził swój szybowiec do awaryjnego
lądowania.
Podbiegłem do niego.
- Charles, czy musisz odgrywać von Richthofena? Na litość boską, przestańcie się
nawzajem zaczepiać!
Van Eyck zbył mnie ruchem ręki.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]