Jarosław Grzędowicz - Rozkaz Kochać, ! 000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
F KWIECIEŃ-MAJ 1990
Jarosław J. Grzędowicz
Urodził się w 1965 r. we Wrocławiu. Jeden rok studiował biologię;
obecnie Jest na trzecim roku psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Debiut w
1982 r. w łódzkich "Odgłosach" opowiadaniem "Azyl dla starych pilotów" (późnej
ukazały się tam jeszcze m.in. "Ruleta" l "Twierdza Trzech Studni"); ponadto druk
opowiadań w wydawnictwach klubowych. J.J.G. był członkiem-założycielem głośnego
TRUSTU, ostatnio Jest współpracownikiem "Klubu Twórców" funkcjonującego przy
warszawskiej Stodole.
(mp)
Jarosław J. Grzędowicz
Rozkaz kochać
W życiu każdego człowieka następuje moment, kiedy staje się zupełnie kimś innym.
Bezczelny gaduła, czy wyszczekana dusza towarzystwa zamienia się w nieśmiałego
gamonia, zdeklarowani cynicy stają się romantycznymi kretynami o duszach poetów
i wrażliwymi jak dmuchawce, twardzi, oporni faceci przeistaczają się w potulne
pieszczoszki, jak dogi scharakteryzowane na pudle-miniaturki. Żałosne.
Przynajmniej tego zdania był Kris Random, kiedy pewnego popołudnia posadził
kuter eksploracyjny pośrodku przygnębiającego, stepowego pustkowia. Zwolnił
osłony termiczne i patrzył na strugi drobnego deszczu toczące się lirycznie po
obiektywach zewnętrznych skanerów. Random był bowiem beznadziejnie i straszliwie
zakochany. Nie przypominał pudla-miniaturki. Stanowił
dziewięćdziesięciokilogramowy komplet wytrenowanych mięśni rozpiętych na
szkielecie długości prawie dwóch metrów i powinien, zwłaszcza przy pracy, mieć w
sobie nie więcej wrażliwości niż sprawna gilotyna.
Jednak w tym momencie czuł się mały i bezbronny - mimo że dysponował arsenałem,
który wystarczyłby na eksterminację dużego i wojowniczego plemienia. Patrzył w
ekrany i myślał ponuro, że widok za oknem znakomicie odpowiada jego nastrojowi.
Pole szarofioletowych krzaczków ciągnęło się smętnie ku spłaszczonym pagórkom, a
zimny wiatr gnał po nim długie fale. Górą ciągnęły niepowstrzymanie posępne,
ołowiane chmury. Siąpił jesienny deszczyk. Brakowało tylko uschniętej olchy,
żeby się na niej powiesić i dopełnić tego beznadziejnego pejzażu.
To był standardowy zwiad. Taki sam, jak dziewięćdziesiąt trzy poprzednie, w
jakich Random brał udział i jak kilkadziesiąt podobnych, które miały miejsce na
tej planecie w ciągu ostatniego miesiąca. Najpierw zasypywano planetę
dziesiątkami automatycznych sond, a potem, jeżeli zaklasyfikowano ją jako
nadającą się do kolonizacji, olbrzymi statek planetologiczny ustawiał się na
orbicie stacjonarnej i na powierzchnię wysyłano zespoły badawcze. W skład
każdego wchodziły dwie osoby. Badacz i obstawa. Taka obstawa to absolutna
konieczność. Naukowiec przy pracy to osoba zajęta, która nie może mieć oczu
dookoła głowy i blastera w każdym ręku, poza tym wybitne zdolności w jakiejś
dziedzinie wcale nie świadczą o rozsądku i wyobraźni w życiu codziennym.
Random był obstawą. Praca jak każda inna, tyle że dobrze płatna. Na ogół była to
praca męcząca, czasem nudna, częściej irytująca, zawsze niebezpieczna.
Stał za plecami naukowców najróżniejszych maści, strzelał do zwierząt
najróżniejszych wielkości i najkoszmamiejszych kształtów, naprawiał urządzenia i
chronił ludzi przed pożarciem, rozszarpaniem, wyssaniem, wchłonięciem,
porażeniem, złożeniem w nich jaj i zarażeniem, a oni mieli go za kretyna. To był
cały problem. Większość naukowców fakt, 'że ktoś musi ich chronić, uważała za
osobistą obrazę, zaś samego ochroniarza za coś w rodzaju tresowanej małpy albo
wyuczonego debila.
Mówili do niego głośno i wyraźnie unikając trudnych wyrazów, albo nie mówili w
ogóle, dawali do potrzymania tylko solidne przedmioty i traktowali jak zbędny
ciężar. Na ogół śmiał się z tego, ale tym razem wcale nie było mu do śmiechu.
Tym razem, wyjątkowo, nie chciał być traktowany jak uzbrojona małpa.
Cała historia zaczęła się w czasie odprawy, jeszcze na pokładzie
"Konkwistadora". Siedział w fotelu słuchając ględzenia szefa departamentu
ochrony. Przedramiona swędziały go od jakichś zastrzyków, którymi nafaszerowali
go faceci z medycznego, a po przestrzennej mapie sektora badawczego pełzła
przerywana linia marszruty. Nie spodziewał się niczego nadzwyczajnego. Rutynowy
zwiad - rozpoznanie obszaru desantu i rekonesans, porównanie siedlisk, badania
takie, badania siakie, wszystko było na ostatnią chwilę, jego wspólnik doktor
Rosita Savonen spóźniała się. W umyśle zwykły chaos, jak to przed desantem -
odebrać bieliznę, dopilnować, żeby wymienili wirnik alternatora w prawym
pędniku, wydusić pieniądze od Milandera, który leci pojutrze, szef terkotał
chaotycznie, w dane oczywiście wprowadzili poprawki i nagle otworzyły się drzwi
sali i wszystko przestało istnieć.
To było jak piorun. Jak błysk.
W jednej chwili oszalał.
Rosita Savonen przeszła obok niego z kocim wdziękiem, usiadła w fotelu i
uśmiechnęła się przepraszająco. Była, szczupłą, smagłą brunetką o miodowych
oczach, w których zobaczył podzwrotnikowe słońce, plażę i gałęzie pinii na tle
rozpalonego nieba. Usłyszał muzykę, poczuł zapach maciejki i smak ananasów.
Przed chwila był pogodnym, niezależnym facetem. Teraz stał się niewolnikiem.
Miał lecieć z nią i to ją miał chronić. Wiedział, że ją ochrom. Za każdą cenę.
To już nie była kwestia pracy. To już była misja. Włos nie ma prawa spaść jej z
głowy. Jeżeli straci nogi, to będzie się czołgał. Rozognię rękami rozpalone
kraty, zagryzie tygrysa, ale przywiezie ją żywą z powrotem..
Teraz byli sami. We dwoje, na pustej części kontynentu. Była skazana na jego
towarzystwo przez trzy dni. Trzy dni. To dość czasu, żeby poznać kobietę. Dość
czasu, żeby się zaprzyjaźnić. Dość, żeby przespać się z sześcioma cichodajkami
na urlopie. O wiele za mało, żeby zdobyć Rositę Savonen. Zdobyć miłość pani
doktor Savonen, zwłaszcza jeżeli się jest uzbrojoną małpą. Postanowił się
zaprzyjaźnić. Być uroczym, inteligentnym, wesołym i męskim wspornikiem.
Przyjacielem. Nic prostszego. Postarać się nie czerwienić, nie skubać
kołnierzyka i nie obgryzać paznokci. Zachować spokój i dystans do tego
wszystkiego. Zabrać się do roboty.
Przestawił tokamaki na bieg jałowy i odblokował układy transportera. Szczęknęły
klamry pasów, fotele zahurkotały na plastykowych prowadnicach, wizgnęła
pneumatyka luku zejściówki.
- Zawsze jesteś taki mnożący? - zapytała z drwiną w głosie.
- Tylko kiedy staram się wyglądać inteligentnie. - Gdzie się podziały jego
dowcipne odżywki? - Rosiła dźwignęła się z fotela i przecisnęła na tył kokpitu.
- Transporter jest na dole?
- O ile go zapakowaliśmy, to jest. - Wcisnął się za nią do luku i zsunął do
wnętrza transportera nie stając na szczeblach. ,
Zdawkowe rozmowy. Gdyby tak można było rozluźnić atmosferę. To atrakcyjna
kobieta. Pewnie bez przerwy się do niej dostawiają. Jeżeli nie chciał być uznany
za jeszcze jednego podrywacza, musiał zrobić coś innego. Najlepszym sposobem
zdobycia takiej kobiety jest niereagowanie na jej urodę. Podobno. Trzeba udawać
obojętność. Boże, jaka ona śliczna.
Ze złością zatrzasnął pasy i włączył tablicę rozdzielczą. Z jękiem otworzyły się
wrota śluzy i ramię wciągarki opuściło transporter na wypaloną ziemię, między
rozłożyste podpory kutra. Zwolnił sprzęgło i pojazd wystrzelił z rykiem silnika,
rozgarniając maską: fioletowe, niskopienne krzaczki. Padało. Włączył dmuchawę,
zmiatając rzadkie krople z obiektywów. Z tym dochodził cichy wizg turbin. Nie
rozmawiali.
Pandom czuł się niepewnie. Zupełnie jakby stał na scenie. Było to idiotyczne
uczucie. Nie wiedział, co ma mówić. Nie wiedział, czy ma mówić. Nie wiedział o
czym mówić. W ta-' kich chwilach codzienne, niezauważalne odruchy znikają
bezpowrotnie, a każdy, choćby najbardziej rutynowy gest trzeba wykonywać tak;
jak pierwszy raz. W takich chwilach można założyć kapelusz do góry nogami, albo
ogolić się lusterkiem. Nic nie jest pewne.
Kobiety nigdy go nie onieśmielały i nigdy nie przywiązywał do nich większej
wagi. Ta, czy inna, co za różnica? Dopóki będzie miał naszywkę Administracji
Astronautycznej i odznakę Departamentu Ochrony Zwiadu zawsze będą się koło niego
kręciły. Będą przychodzić i odchodzić szybko, i bez problemów. Będzie pamiętał
je jako epizody i znaki szczególne. Bez imion i osobowości, i zawsze będzie
wolny i samotny.
Teraz chciał Rosity Savonen. Na zawsze. Chciał mieć ź nią dzieci. Chciał ją
nosić na rękach.
Wziął się w garść i zaczął odstawiać obojętnego fachowca przy pracy. Włączył
panoramiczny ekran. Podniósł zawieszenie wozu. Wyświetlił trasę marszruty.
Podkręcił klimatyzację. Ukradkiem spojrzał w bok i nadział się na spojrzenie
miodowych oczu. Badawcze i ironiczne. Mruknął pod nosem i odwrócił wzrok. Miał
ochotę sprawdzić broń, ale się wstydził. Pitekantrop z karabinem.
Zablokował stery, rozpiął suwak kurtki i wydobył pudełko papierosów. Potrząsnął
nim, wysuwając ustnik na zewnątrz i uniósł do ust.
- Nie poczęstujesz mnie? - spytała. Podsunął jej pudełko.
- Nie wiedziałem, że palisz - powiedział. Wzięła papierosa i trzymała czekając
na ogień. Wyciągnął zapalniczkę.
- Co za kurtuazja - zakpiła. Dalej patrzyła w ten sam sposób. Jakby wiedziała i
jakby ją to bawiło.
- Do usług - powiedział. - Jestem użyteczny. Prowadzę transporter, przypalam
papierosy, podaję kawę do łóżka i tańczę kaczuczę.
- I mordujesz straszliwe potwory. Jesteś moim prywatnym, błędnym rycerzem
płatnym od godziny. Wzruszające.
- Odrzuciła głowę i wypuściła z ust strużkę dymu. Nie odpowiedział. Transporter
trzymał Się trasy pokonując łagodne wzgórza.
- Na ilu planetach byłeś? - spytała.
- Na dwudziestu dwóch. A ty?
- Na czterech. Robię doktorat.
- Ja nie.
Roześmiała się, jakby to był znakomity dowcip. Miała niski, przyjemny śmiech.
- Z jakimi naukowcami pracowałeś?
- Z różnymi. Z geologami, planetologami, ksenologami...
- A z biologami?
- Też. Sam w jakimś sensie jestem biologiem. Bardzo wąsko specjalizowanym.
- Biologiem od zabijania?
- Zwierząt. Zabijam zwierzęta, żeby nie zabijały ludzi.
- Bardzo szlachetne^
- Nie jestem szlachetny. Jestem skuteczny.
- Mam nadzieję.
Kiedy dotarli na miejsce, deszcz ustał. Transporter stał wśród skał i kamieni na
dnie małego wąwozu, wokół rosły szarozielone rośliny z pióropuszami włochatych
liści. Panowała cisza. Pandom włączył wykrywacz masy, który niczego nie wykrył.
Dużych zwierząt nie było w pobliżu. Odpiął pas i wstał. Posila zrobiła to samo i
poprawiła włosy. Zrobiło mu się gorąco. Zacisnął, szczęki i podszedł do bakisty
z bronią. Kiedy otworzył drzwiczki, zachichotała.
- Wybierasz się na wojnę? - spytała. - Myślałam, że będziesz się posługiwał
maczugą.
- Zginęła mi w zeszłym tygodniu - wycedził - musiałem to pożyczyć. - Zdjął z
haków obwieszoną kaburami parcianą uprząż i zaczął się ubierać.
- Po pierwsze, nie oddalaj się ode mnie poza zasięg wzroku. To jest bardzo
aktywna biologicznie obca planeta. Jeżeli napotkasz zwierzę, nie ruszaj się.
Jeżeli ono ruszy w twoją stronę, spojrzy, jeżeli zrobi cokolwiek, co nie będzie
ucieczką, padnij na ziemię, albo przynajmniej zejdź z linii strzału, jeżeli na
niej będziesz i nie wchodź na nią, jeżeli na niej nie będziesz.
- A mogę sobie nazrywać kwiatków?
- Możesz sobie nazrywać czego chcesz. Tylko uważaj. -Wyciągnął pistolet
impulsowy, otworzył i zamknął z trzaskiem komorę odpalania. Zabezpieczył broń i
wetknął do olstra.
Planeta przywitała ich mokrym zapachem niedawnego deszczu i rozlicznymi obcymi
odgłosami kipiącej wokół aktywności biologicznej. Rosita Savonen kroczyła
beztrosko, kręcąc krągłe, opiętą polowym kombinezonem pupą, całkowicie spokojna
i nieświadoma czyhających wokół zagrożeń.
Random szedł z tyłu, z opuszczoną i rozluźnioną prawą ręką, odbierając całym
ciałem sygnały z otoczenia. Każdy kamień i każdy krzak i każda kępa ostrej,
niebieskawej trawy mogły w każdym ułamku sekundy eksplodować gejzerem ślepej,
jadowitej furii, syczącej i kłapiącej szczękami,- plującej jadem, porażające)
prądem, wbijającej żądło. Każdy kamień, roślina i pagórek mógł być kamuflażem
drapieżnika, który czeka na swoją kolej. Coś zatrzeszczało i z ciężkim furkotem
skrzydeł wystartowało z kamienistej kałuży pod nogami. Pandom odetchnął i
opuścił karabinek. Wydawało się, że łoskot jego serca odbija się echem od ścian
wąwozu. Rozluźnił mięśnie szczęka
Jak tak dalej pójdzie, Sto puszczą mi nerwy - pomyślał.
Gdyby było tak jak dawniej, to siedziałby sobie na kamieniach, palił papierosa i
raz na jakiś czas spojrzał dookoła. W tej chwili był maszyną bojową -
Zlokalizować - Namierzyć -Zniszczyć. Kris Pandom - błędny rycerz płatny od
godziny.
Rosita nie zwracała na niego uwagi. Pomocniczy zasobnik sunął za nią posłusznie,
kołysząc się pól metra nad ziemią, słuchawka detektora masy nasunięta na prawe
ucho Randoma milczała. Panował spokój.
Zatrzymali się. Rosita otworzyła drzwiczki pojemnika, zmontowała jakieś
skomplikowane urządzenie i przystąpiła do pobierania próbek.
Próby wody, zwierzęta wodne, plankton, drobne owady, rośliny charakterystyczne
dla siedliska-widział to dziesiątki razy. Niedobrze się od tego robiło.
Ekologia.
Uniósł lekko karabinek i zaczął się: koncentrować na otoczeniu. Dno wąwozu, na
którym stali, pokrywały drobne kamienie i rosły na nim dziwaczne rośliny z
pierzastymi pióropuszami. Coś mogło siedzieć w ich koronach. Mogło się czaić na
dole pomiędzy gigantycznymi okrągłymi liśćmi pokrytymi nalotem srebrzystych
włosków. Coś mogło tkwić w tych oczkach wodnych, w których zatapiała sondę.
I tkwiło. Na kamienistym dnie coś się zakotłowało i wystrzeliło ku jej nogom
dwoma rzutami wężowego ciała jak purpurowa błyskawica. Karabinek zaterkotał
sucho, znacząc powierzchnię wody ściegiem małych fontann. Ściana wąwozu
odpowiedziała tępym łomotem serii. Rosita stała pochylona z pobladłą twarzą,
stworzenie skręcało się u jej nóg w konwulsyjnych splotach purpurowego cielska,
z którego sterczały pokracznie zredukowane łapki. Zapadła cisza; a potem
rozskrzeczały się ptaki. Pandom wypuścił powietrze z płuc i podszedł. Stworzenie
przestało się wić i tylko krótkie kończyny uczepione do walcowatego ciała drgały
konwulsyjnie.
- Masz refleks - powiedziała doktor Savonen i z bulgotem zanurzyła próbnik w
wodzie.
Zmierzchało, kiedy wrócili do transportera. Rosita otworzyła zasobnik i wyjęła
próby zakręcone szczelnie w plastykowych pojemniczkach. Wyglądało na to, że
spędziła udany dzień.
Wojna nerwów trwała. Rosita nie zwracała uwagi na Randoma. Pandom udawał, że nie
zwraca uwagi na Rositę. Pomału zaczął wątpić w swoją taktykę, tylko że w końcu
nic innego nie mógł zrobić.
Stanął przy bakiście z bronią i rozpiął sprzączki pasów. Rosita klęczała na tle
odsuniętego włazu przekładając swoje próby do plastykowych pudeł. Wyjrzało
zachodzące słońce i Pandom mógł ukradkiem obserwować plamy ciepłego, złotego
światła kładące się na jej szyi i barkach. Miała mocny profil, podkreślony lekko
orlim nosem, odrobinę za długim, wyraźne brwi i zmysłowe usta. Ciekawe, kto mógł
je całować? Pandom westchnął. Zdjął uprząż i powiesił na zaczepach karabinek.
Tego dnia zabił jeszcze jedno zwierzę. Paskudną krzyżówkę kota z hieną o gibkich
ruchach i długim pysku, który otwierał się niemożliwie Szeroko, pokazując
szeregi koślawych zębów. To była jeszcze gorsza klęska niż za pierwszym razem.
Kiedy zwierzę zaczęło skakać po skałach w ich kierunku, nawet się nie
przestraszyła. Wyprostowała się tylko i spojrzała. Zaczął strzelać ledwo złapał
je w celownik krótką serią z bezpiecznego dystansu. Pociski trafiły stworzenie
poniżej szyi rozrywając mięśnie i rzucając nim o skałę. Sturlało się na dół jak
drgający łachman i legło na piargu przebierając nogami. Rosita odwróciła się i
odeszła. Nie okazywała pogardy. Po prostu, nic ją to nie obchodziło. Nie
oczekiwał oklasków, ale mogłaby się przynajmniej uśmiechnąć. W końcu to jej
bronił.
Zamknął bakistę i odwróciwszy fotel usiadł niedbale przewieszając nogę przez
poręcz.
- Pomóc ci w czymś? - zagadnął. Rosita potrząsnęła głową i odgarnęła z twarzy
włosy.
- Dziękuję. Tu nie mą do czego strzelać. - Podniosła pudło z próbami i zaniosła
do ładowni. Pandom wzruszył ramionami. Rosita szurała i łomotała czymś w ciasnym
przedziale ładowni, a w końcu wyszła, prosto w pomarańczową plamę zachodzącego
słońca i uśmiechnęła się. Wyglądała prześlicznie i Pandom oszalał jeszcze
bardziej.
- Zjedzmy coś. - Wcisnęła przycisk i luk zasunął się z łomotem. Potem podeszła
do wnęki kuchennej i zaczęła wyświetlać jadłospis na ekranie.
-Co chcesz?,
- Wszystko jedno. To co ty. - Stała tyłem, więc mógł z całą swobodą wodzić za
nią rozpromienionym wzrokiem. Pożerać ją oczyma. Rozbierać ją oczyma. Kochać ją
oczyma. Patrzeć jak się krząta, taka szczupła i piękna, przygotowująca kolację
dla niego. Dla nich obojga. Jakby była jego żoną. Jakby robiła kolację w ich
domu. O Jezu!
Co prawda, nie było przy tym zbyt wiele roboty. Wydobyła z bakist kilka puszek i
plastykowych pudełeczek, wdusiła kilka przycisków. Zdążył odchylić od ściany
stół i złożyć siedzenia naprzeciwko siebie, kiedy podeszła z dwoma tackami i
usiadła.
"Kolacja we dwoje" - pomyślał. - Gdyby tylko wiedział. - Mieć wino, kryształowe
kieliszki, jakieś świece - to by zrobiło wrażenie. Mogłaby włożyć sukienkę. Na.
przykład ten wzorzysty, jedwabny sarong, w którym widział ją po raz pierwszy.
Teraz miała na sobie zielonkawe polowe portki i szaro-oliwkową podkoszulkę.
Jedynym kobiecym szczegółem stroju był cienki złoty łańcuszek na smukłej,
opalonej szyi. Patrzył z przyjemnością jak żuła, energicznymi ruchami szczęki,
popijając wielkimi łykami. Zdecydowana kobieta, która wie czego chce i nie traci
czasu najedzenie. Złowiła jego spojrzenie i uśmiechnęła się. Nie do niego. Do
siebie. Jakby wiedziała.
- Dziwny facet z ciebie - powiedziała.
- Dlaczego?
- Tak sobie. Jak to się stało, że zacząłeś tu pracować?
- Lubię ryzyko. Lubię pracę, w której coś się dzieje. Lubię kosmos, nowe światy,
wszystko dzikie i nietknięte. Lubię walczyć, strzelać, budzić się w nowych
miejscach i polegać na swoim sprycie, sprzęcie i wyszkoleniu. Przygody, twarde
życie... to ciekawe zajęcie dla-mężczyzny. Robiłem już różne rzeczy, ale to mnie
nudziło. Nic nie robić na dłuższe metę też nie potrafię. W końcu trafiłem tutaj.
Dobrze płacą... nie wiem, spodziewałaś się specjalnych motywacji?
- Tak tylko. Dlaczego na przykład nie poszedłeś do wojska? Do komandosów?
- Do wojska? A co wojsko ma do roboty? Szkolić się latami, żeby raz być użytym
przeciw jakimś terrorystom? Żeby raz na pięć lat brać udział w drobnym
konflikcie granicznym? Zresztą nie mam ochoty zabijać ludzi. Poza tym, tutaj
działam na własną rękę. Nie znoszę szarży i rozkazów - tu jestem wolny i
niezależny. - Zaczęła się śmiać. Nagle i gwałtownie. Tak, jakby opowiedział
znakomity dowcip.
- Przepraszam. To me z ciebie, tylko tak, coś mi się skojarzyło. - Napiła się
kawy i odsunęła od siebie tackę. Zamilkł i siedział speszony żując peklowaną
wołowinę jak skrawek papieru.
- Nie przejmuj się tak. Wyglądasz jak gladiator, a peszysz się jak panienka.
Masz kogoś?
- Kogoś?
- Kobietę, narzeczoną, dziewczynę?
- Na stałe nie.
- Tylko dziesiątki chwilowych, co?
- Słuchaj, to nie jest tak... - zaczął. Znowu zaczęła się śmiać.
- Co ty? Będziesz się tłumaczył? Stary! Przecież wiem, jak jest. Nie jestem
zazdrosna: W końcu tylko mnie bronisz przed smokami. Powiedz, co byś zrobił,
gdyby mnie coś zeżarło? Pomściłbyś mnie? - Wzruszył ramionami. Kpiła sobie z
niego. Czyżby to aż tak było widać? Pewnie zachowywał się jak idiota.
- Nie wysilaj się - powiedział - to dla mnie po prostu praca.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl