Jarosław Iwaszkiewicz Młyn nad utratą, Iwaszkiewicz

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jarosław Iwaszkiewicz

 

MŁYN NAD UTRATĄ

 

Blue, blue heaven,

Dark, dark shadow...

Negro Spirituals

Przed niedawnym czasem musiałem się zająć pogrzebem

jednego z naszych wiejskich sąsiadów i przy tej sposobności

zabrnąłem na odludny cmentarz w Sulistrzycach, powiatu

warszawskiego. Cmentarz to nieosobliwy, posiada tylko

kilka ładnych drzew, których gałęzie zwisają nad zatartymi

mogiłkami, pokrytymi trawą bardzo okazałą. Połamane

krzyże z resztkami napisów sterczą tu i ówdzie. W tej

wiejskiej i nędznej samotni zwrócił moją uwagę pomnik

stojący w rogu cmentarza. Duży czarny kamień, na którym

wyryto dwa nazwiska: jedno znanego przed pewnym cza-

sem, nawet modnego, pisarza i poety, o którym już dzisiaj

nikt nie pamięta; drugie nazwisko, niegdyś bardzo głośne

w sferach przemysłowych i mieszczańskich Warszawy, dziś

także byłoby zapomniane, gdyby nie pozostało jako ślad

minionych pokoleń w nazwie jednej z największych firm

budowlanych stolicy. Młody wiek obu zmarłych, zbieżność

dat ich zgonów — różnica nie wynosiła ponad parę tygod-

ni — samotność tego wspaniałego pomnika, na którym

słoty, wiatry i mrozy mazowieckie już rozpoczęły dzieło

zniszczenia, wreszcie dodatek do napisu, iż „tę przyjaciel-

ską pamiątkę stawia Desmond King, poeta" — poruszyły

ogromnie moją wyobraźnię. Wkrótce też zawarłem kilka

znajomości w tej okolicy, niezbyt oddalonej od miejsca,

gdzie obecnie zamieszkuję, i dowiedziałem się o obu zmar-

łych wszystkiego, czego się można było od ludzi dowiedzieć.

Jest to bardzo dużo — i bardzo mało zarazem, ponieważ

ludzie sądzą opacznie i widzą nawet tylko to, co chcieliby

widzieć. Pewne opinie i orzeczenia, niektóre relacje zdarzeń

musiałem konfrontować, inne uzupełniać intuicją. I oto

w miarę jak rozszerzałem zakres moich rozmów, wyłoniło

się przede mną życie dwóch ludzi, nawet i trzech, bo

o Desmondzie Kingu dowiedziałem się także wiele. Życie

każdego człowieka, gdyby nawet nie posiadało jakichś

specjalnych odchyleń od szablonu, opisane szczegółowo,

może być ciekawe i pouczające. Życia Juliusza Zdanow-

skiego i Karola Hopfera były bardzo nadzwyczajne, choć

rozegrały się na szczupłym terenie wsi podwarszawskiej'.

Tak mi się przynajmniej wydawało i dlatego postanowiłem

poświęcić im trochę uwagi — i opisać je. Uczyniłem to

może nie tak szczegółowo, jak zasługiwały, ale brak mi było

dokładniejszego materiału, który i tak w wielu razach

musiałem uzupełniać dość dowolnie, za co przepraszam

czytelnika.

A oto są ich dzieje:

Ustalił się zwyczaj, że Julek Zdanowski spędzał wakacje

na Krzywiźnie. Krzywizna leżała niedaleko od Warszawy,

ale jak wiele podobnych jej miejscowości była zupełnie na

uboczu. Dojeżdżało się od podmiejskiej stacji, jakie trzy,

cztery kilometry przejeżdżało się piaszczystą zapadliną,

następował mały brzozowy lasek, a potem na zielonym

posłaniu koniczyn wylęgał mały folwarczek z czerwonej

cegły. Skoro się przebyło jego ściany — niby most zwodzo-

ny średniowiecznej fortecy — zapominało się o Warszawie

i było się od niej o sto mil. Stały mieszkaniec Warszawy

nawet się nie domyśla, ile takich miejsc jest pod samą

stolicą, ile folwarków w promieniu kilku mil od Szymanowa

czy Radziwiłłowa, gdzie niby w rezerwuarze przyroda prze-

chowuje najpierwotniejsze elementy wiejskości, prymitywu,

żywiołu czy jak kto sobie chce nazwać, aby w odpowiednim

momencie zasilić nimi degenerującą się stolicę.

Wewnątrz murów było wielkie podwórze porośnięte le-

biodą, ogromna stajnia i stodoła z kamienia polnego

wystawiona, potem przestrzenie zarosłe krzaczastym brzos-

tem i buzyną, a za nimi nagła sielanka: podłużny biały dom

z jasnymi oknami, jabłonie za nim ogrodowe i na pół

przykryta rzęsą sadzawka, po której pływała balia raczej

niż łódka. Sadzawka, otoczona gąszczem prawdziwych

bzów, brzegi miała porośnięte trzciną i zdarzały się takie

dnie w ciągu roku, kiedy była bardzo ładna. O letnim

zmroku na przykład, czasami, kiedy niebo różowiało, albo

nawet w zimie około Bożego Narodzenia, kiedy nie zamarz-

nięta woda czerniała jak agat obok pokrytych topniejącymi

śniegami brzegów. Ale najczęściej sadzawka wyglądała

pospolicie, pływały po niej kaczki białe i siodłate, a czasami

wyrzucały się białym brzuchem spore płotki uciekające od

szczupaka. Z sadzawki bowiem wypływał mały strumyk,

naprzód kryjąc się między ciemnozielonymi liśćmi pokrzyw,

bzów i łopuchów — potem uchodząc w zielonawe podłoże

lewady; oglądając się tu i ówdzie tworzył on na polach małe

oka, pełne trzcin, jeżyn i, około świętego Piotra, także

dzikich kaczek. Pomimo niepozornego wyglądu, strumyk

ten stanowił jeden ze znakomitszych dopływów pobliskiej

Utraty.

Wszystko to razem nie pozbawione było uroku, zwłasz-

cza pod wieczór, kiedy wracano z pola, i obszerne podwó-

rze, pełne lebiody, napełniało się ruchem kończącym praco-

wity dzień. Pola pustoszały, pokrywały się błękitem samot-

ności, chłodek wzrastał, a z nim zapach koniczyny, i widać

było, jak ptaki zapadały w zarośla i krzewy. Julek najbar-

dziej lubił wtedy wychodzić spacerem na skromne pola, by-

najmniej nie wygładzone zbyteczną kulturą. O ile Karol

był w domu, on także towarzyszył Julkowi — i długo

chodzili miedzą pomiędzy saradelą a burakami, rozma-

wiając o rzeczach od tej wsi zacisznej bardzo odległych.

Aż im czasem dziwno się robiło, gdy wracali na folwark,

a tam toczyło się w dalszym ciągu zwyczajne życie: woda

chlustała do jasnych wiader i konie wciągały ją długo,

pochrapując z lekka. Siadali na ganku albo na balkonie

od ogrodu i jedli kwaśne mleko, które przynosiła im

poczciwa pani Sikorska. W niedzielę były nieodmiennie

kurczęta i Karol dostawał trochę wódki. Zresztą tak często

wyjeżdżał, że Julek pamiętał raczej samego siebie siedzą-

cego na balkonie i patrzącego na rozłożyste jabłonie, pod

którymi kwitły biało-czarne boby.

Ten zapach kwiatów bobu i koniczyn stanowił niejako

samą istotę pogodnych letnich dni, spędzanych na folwar-

ku. Krzywizna stanowiła ostatek ongi wielkiej fortuny

podwarszawskiej, która w ciągu trzech pokoleń wzrosła,

osiągnęła szczyt i upadła, zostawiając ostatniej odrośli

mieszczańskiego rodu, Karolowi, ten mały szmat ziemi

i wielkopańskie nawyknienia. Fortuna miała okres takiej

wielkości, że Karol żył wciąż jej resztkami, ciągle od-

krywając to jakiś dom w Radomiu zapomniany, jaki się

udało sprzedać, to znowu jakąś hipotekę, która wyłaziła

szczęśliwie w momencie czyjejś tam transakcji. Zresztą

w gruncie rzeczy potrzeby Karola nie były wielkie: samo-

chodu nie trzymał, za granicę nie jeździł, a to, co puszczał

z przyjaciółmi na wódkę, nie wynosiło dużo. W koniach się

lubował, ale także nigdy więcej niż czwórka nie stała na

stajni. Jeden miał tylko kaprys dosyć dziwny: bardzo

dobrego kucharza, płacił mu tyle miesięcznie, co całej innej

służbie razem, i to po to, aby zjadać na kolację kwaśne

mleko, a na obiad żurek z kartoflami. Toteż kucharz, pan

Kletkie, włóczył się dzień cały nad sadzawką i ustawiwszy

zgrabnie nogi, patrzył na obłoki odbijające się w wodzie.

Czasem brał wędkę Karola i zarzucał ją pomiędzy trzciny,

ale rzadko co łapał prócz żab.

Żadne miasto na świecie nie prowadzi równie nieporząd-

nego trybu życia co Warszawa, a Karol Hopfer był wiernym

synem Warszawy; jego sposób spędzania czasu stawał się

naprawdę drażniący. Posunął się do tego, że nie nosił przy

sobie zegarka. Że przy tym mieszkał pod miastem, prowa-

dziło to do ustawicznego zamieszania. Nigdy nie przyjeż-

dżał zapowiedzianym pociągiem i wolant, zaprzężony w pa-

rę mocnych siwków, ze starym Łukaszem na koźle, całymi

dniami stał na stacji w cieniu ogromnej topoli nadwiślań-

skiej. Nie było to bez pożytku, gdyż stary Łukasz, przypo-

mniawszy sobie z nudów sztukę czytania, w którą za daw-

nych czasów wtajemniczyła go jeszcze babka Karola, od-

czytywał od deski do deski „Express Poranny", wypożyczo-

ny od zaprzyjaźnionego kierownika miejscowego kiosku.

Najdziwniejsze było to, że Karol naprawdę nic nie robił,

nie miał żadnego zajęcia. Miał mnóstwo przyjaciół najroz-

maitszego kalibru i wieku, których sprawami zajmował się

jak swoimi, miał mnóstwo kobiet, wśród których musiał

lawirować (dlatego ściśle konspirował swoje mieszkanie

w Warszawie), wreszcie musiał od czasu do czasu „pogonić

za pieniędzmi", jak mówił, co oczywiście też mu sporo

czasu w tych ciężkich okresach zajmowało. Czasem „gonił

za pieniędzmi" aż do Lublina czy Lwowa, Częstochowy lub

Katowic — i Krzywizna otrzymywała tylko depesze: jestem

tam a tam, przyjadę wtedy a wtedy. Kiedy Julek otrzymy-

wał depeszę z Katowic, Karol już był w Krakowie, i,

oczywiście, w oznaczonej godzinie nie przyjeżdżał.

Za to, gdy już przyjeżdżał, na Krzywiźnie robiło się

wesoło; opowiadał, gadał, żartował, nawet zanadto, jak

przystało na „pana dziedzica", bo go tak wciąż nazywano.

I prawie za każdym razem, co przyjeżdżał po dłuższej

nieobecności, przywoził jakąś nową manijkę, jakiś niezwy-

kły pomysł, jakiegoś nowego przyjaciela. Tak kiedyś z po-

dróży do Krakowa przywiózł pana Kletkiego, tak tych

ostatnich wakacji natrafił gdzieś w Warszawie na Desmon-

da Kinga, który przez pewien czas stał się centralną po-

stacią na Krzywiźnie, choć był to tylko skromny, czarny

nauczyciel angielskiego i wymowy, który zabłąkał się jemu

tylko wiadomymi drogami do Warszawy i tu przymierał

z głodu, czytał w radiu wiersze Longfellowa i własne, dawał,

gdzie mógł, lekcje, bo rzeczywiście ślicznie mówił po angiel-

sku, nie gardząc czasami pokazaniem kilku murzyńskich

tańców w jakimś podrzędnym kinie czy małym kabarecie.

Miał teraz uczyć Karola angielskiego, a raczej przypomnieć

dawną naukę, czytając z nim razem klasyków angielskich.

I oto pewnego razu Desmond King zajechał na Krzywiznę

mając w ręce teczkę, w której znajdowała się piżama, dwie

koszule i wypłowiały beret. Lekcji odbył z Karolem trzy czy

cztery, ludzie strasznie wydziwiali na niego z początku,

a potem się przyzwyczaili, zwłaszcza gdy się okazało, że

Desmond jest katolikiem i chadza do kościoła. Murzyn

z nudów poduczył się trochę po polsku i skończyło się na

tym, że spędzał całe dnie nad sadzawką z wędką w ręce.

Zawsze jednak wybierał brzeg przeciwny niż pan Kletkie

i nigdy się jakoś nie mógł zaprzyjaźnić z kucharzem,

aczkolwiek powinny były ich połączyć wspólna bezczyn-

ność i wspólne zamiłowanie do łowienia płotek.

To lato było specjalnie intensywne dla Julka. Zdał ostat-

nie egzaminy na filozofii i przygotowywał się do doktoratu.

Za temat wybrał sobie pracę „Święty Tomasz z Akwinu

a święty Franciszek z Asyżu" — i postanowił przeciwstawić

cały przepych nauk Tomasza ubóstwu nauk Franciszka,

ująć w jedną całość naukę chrześcijańską i katolicką,

łączącą się w jedno pomiędzy tymi dwoma biegunami.

Religijność Julka w ostatnich czasach znalazła sobie w jego

duszy nurt spokojny, głęboki i bardzo już pewny. Nie

nawiedzały go, jak przed kilku jeszcze laty, żadne paro-

ksyzmy strachu ani tragicznych zwątpień. W momentach,

kiedy znowu musiał decydować o sobie, o drodze swej —

z łatwością podnosił się myślą z prochu, w którym żył, ku

Temu, który istniał ponad nim. Nazywał to „wewnętrznym

wyprostowaniem się" i mawiał: należy tylko wyprostować

się dostatecznie, a głowa nasza zanurzy się w tym ożywczym

i zbawczym prądzie wieczności. Karol, z którym czasami

o tych sprawach rozmawiali, powiadał, że Julek ma Pana

Boga na każde zawołanie. I aczkolwiek był to żart, odpo-

wiadał on tej prawdzie radosnej, jaka w duszy Julka żyła.

Z Karolem był Julek tak zaprzyjaźniony, i to od dawna,

że poruszali nawet najbardziej intymne kwestie, jak od-

czuwania religijne. Karolem miotały na ten temat pewne

niepokoje i zagadnienia, kiedy między dwoma wypadami

do Warszawy siadał na chwilę na balkonie dworku w Krzy-

wiźnie i kiedy go otaczała rzadko doznawana cisza wiejs-

kiego wieczoru. Julek, zapominając o swoich własnych

zrywach i upadkach, traktował te przyjacielskie problematy

z pewnym lekceważeniem, właściwym osobom, które posia-

dły pewność i znajdują się raz na zawsze w bezpiecznej

przystani. Julek nie mógł się powstrzymywać, uważając to

za dowód wiary — od okazania Karolowi wyższości swojej

pozycji religijnej i wszystkie wątpliwości przyjaciela zbywał

machnięciem ręki. Bo też to były wątpliwości! — obok

zagadnień czysto religijnych, obok przeżyć mistycznych

Karol stawiał jakieś uczucia wyraźnie erotyczne, miłosierny

swój uczynek względem Desmonda porównywał do czynów

świętego Franciszka z Asyżu i niejasne pojęcia o świętym

Tomaszu uzupełniał malowidłami platońskiego idealizmu

i anielskimi drabinami płomiennymi neoplatończyków.

— Jednym słowem, kasza, zupełna kasza! — stwierdzał

w konkluzji takich rozmów Julek, bardzo wyraźnie zacis-

kając swoje wąskie wargi.

— Ach, mój drogi, czy to nie wszystko jedno! — kiwał

ręką Karol — tak samo nic nie wymyślę jak wszyscy inni,

tamci! A gdzie jest prawda, to albo wszyscy się dowiemy po

drugiej stronie, albo się nikt nie dowie.

— Dowiemy się — mruczał pod nosem Julek, zadziera-

jąc w górę podbródek — dowiemy się, ale oby nie za późno.

Parafia Krzywizny, gdzie Julek odbywał wszystkie swoje

obrządki w ciągu lata, leżała niedaleko. Była to bardzo

mała parafijka, obejmująca oprócz Krzywizny jeszcze jeden

folwarczek, wioseczkę, położoną obok kościoła, i młyny

nad niedaleką Utratą. Kościół był stary, ale nieładny,

otoczony akacjami, które wyglądały pięknie tylko w krót-

kiej epoce kwitnienia; za kościołem stała plebania, drew-

niany domek, raczej podobny do rosyjskiej willi, cały

zarośnięty dzikim winem. Dalej ciągnął się cmentarz, który

zlewał się prawie z ogrodami maleńkiej wioszczyny Sulist-

rzyce; na tę parafijkę wysyłano starych, schorowanych

księży dla wypoczynku lub przed ostateczną już emeryturą.

Ot, i teraz rezydował tu staruszek siwy, brzydki, w ogrom-

nych okularach, o skrzekliwym głosie; nazywał się ksiądz

Górski. Ręce mu się trzęsły, gdy podnosił kielich do góry,

a w czasie mszy wyjmował z kieszeni chustkę, ocierał sobie

czoło, wycierał nos i z trudnością odwracał się w stronę

wiernych, aby powiedzieć swoje drżące Dominus vobiscum.

Do tego kościoła i do tego księdza przyzwyczaił się już

Julek, aczkolwiek spowiednikowi swojemu mógł stawiać

większe wymagania. Swój francuski katolicyzm cenił Julek

bardzo wysoko i zdobyty pogląd na świat uważał słusznie

za wielki skarb, trudno mu więc było obnażać się przed

maluczkim i prostym księdzem. Jednak uważał to za akt

pokory, na który należało mu się zdobyć. Spowiedzi u księ-

dza Górskiego odbywał jako upokorzenia należne jego

dumnemu duchowi, jako ćwiczenia specjalne, odświeżające

jego samotną religijność.

Karol trochę się podśmiewał z tych obrządków. Julek

przez dwa dni przed taką pokutą chodził skrzywiony

i niechętny, wieczorami zamykał się w swoim pokoju

i w ogóle, zdaniem Karola, miał minę taką, jak gdyby miał

zażyć olej rycynowy. Ale po powrocie z kościoła twarz

Julka odmieniała się, czupryna sterczała do góry, jako znak

pewnej wyższości nad otoczeniem. Jednym słowem, Julek

wracał do normy i z lekkim uśmiechem człowieka wtajem-

niczonego traktował różnorodne i skomplikowane zagad-

nienia Karola, jak i bezdomną bezradność Desmonda.

Lato tego roku było wyjątkowo piękne. Drzewa i kwiaty

na Krzywiźnie rozrosły się tym bujniej, że nie było nikogo,

kto by je podcinał czy musztrował w jakikolwiek bądź inny

sposób. Rosły jak Pan Bóg przykazał i napełniały za-

głębienie koło sadzawki jakimś zielono-różowym blaskiem.

Najpierw kwitły jabłonie, potem stokrotki, potem peonie,

a nareszcie róże, których było bardzo dużo. Za mostkiem,

za sadzawką mały zaroślak leszczynowy przechodził w za-

gajnik i można było tam trwać całymi godzinami, mając

wodę, róże, biały płaski dom przed sobą. W domu było

jasno, czysto, spokojnie. Meble kryte kretonem, bardzo

dużo nieporządnie porozrzucanych książek, na poddaszu

pokoik Desmonda ze sławną kanapą, na której spał już

niejeden „wielki człowiek", obok przedpokoju apartamen-

ty Julka i Karola. Pani Sikorska, wiedząc o Julku, że

jest pobożny, powiesiła mu nad łóżkiem ogromny portret

Piusa IX w złoconych ramach. Mały czarny krzyżyk,

prywatna własność Julka, widniał na bielonej ścianie w gło-

wach jego łóżka. W prostym glinianym dzbanku stały

zawsze róże albo polne kwiaty. Wszystko dyszało tu spoko-

jem, którego Desmond tak zazdrościł Julkowi. Murzyn zaś

za pomocą swojej piżamy, trzech koszul i beretu oraz

książek, branych z dołu, potrafił zrealizować w swoim

małym pokoiku na górce ideał nieporządku. Sikorska i jej

pomocnica, garkotłuk Genowefa, nie mogły się nadziwić,

jak to on potrafi.

Desmond podobał się Karolowi chyba dlatego, że posia-

dał równie ograniczone pojęcia o normach czasu i prze-

strzeni. Potrafił się spóźnić na obiad sprzed samego domu

i kiedy na jego pytanie, czy jest „to łatę", odpowiadano

twierdząco, ogromnie się dziwił. Uważał Polaków za bar-

dzo źle wychowanych ludzi. Niecierpliwiło to kucharza,

który przez to przypalał sobie zupy i polewki.

Pewnego razu, w czerwcu, Karol powrócił ze specjalnie

długiej i nudnej podróży do Wilna, gdzie procesował się

o jakiś spadek; deszcz lał od tygodnia i obaj stali mieszkań-

cy Krzywizny wynudzili się porządnie. Ucieszyli się z przy-

jazdu Karola i nagle po południu zrobił się nastrój pod-

niecony i specjalnie wesoły. Karol zawołał pana Kletkiego,

który z niechęcią porzucił wędki, bo ryby akurat dobrze

brały, i długo się z nim naradzał, jaką dać kolację.

— Ja radzę jaśnie panu — powiedział Kletkie, specjalnie

podkreślając szeroką wymową owo „jaśnie panu" — po

prostu nasze staroświeckie vol-au-vent.

Kletkie miał mowę ozdobną jak jego stroiki przyodziewa-

ne na niedzielę. I teraz właśnie starał się pokazać nogi

odziane w pończochy i kraciaste pumpy i głaskał lewą ręką

przystrzyżony wąsik. Na szyi miał wole, które powstało,

jeśli można było wierzyć jego słowom, od „wysokiego cis",

wziętego pełnym głosem w mroźny poranek, gdzieś w „głę-

bokiej Rossyi", a na prawym oku bielmo, które miało tę

właściwość, że myliło co do kierunku, w jakim spoglądał

kucharz.

Oczywiście „nasze staroświeckie vol-au-vent" nie udało

się, a na ostre wymówki Karola pan Kletkie odpowiadał, że

koń ma cztery nogi, a i to się potyka. Wrócono więc do

kwaśnego mleka, przy którym Karol kropił jeden koniak po

drugim. Desmond dotrzymywał mu towarzystwa.

Rozmowa zeszła na księdza Górskiego. Karol opowie-

dział parę anegdotek o śmiesznym staruszku. Okazało się

przy tym, że stary ma jedną manię: oto odprawia wszelkie

możliwe w ciągu roku nowenny, do świętego Antoniego, do

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl