Jarosław Iwaszkiewicz Koronki Weneckie, Iwaszkiewicz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jarosław Iwaszkiewicz
KORONKI WENECKIE I
W Wenecji w marcu bywa chłodno. Wiatr od Dalmacji
przywiewa gwałtowne chmury i spada ulewny deszcz. Ale
te niepogody niedługo trwają, zaraz nazajutrz powstaje
dzień perłowy, przesycony mżącym blaskiem, rozproszo-
nym różowym światłem, jakie tylko w Wenecji istnieje,
i domy, i domki, hotele i pałace, wieże i wieżyce stają się
rozrzuconą kupą różowawych kości, pobielonych grobów.
Morze leży jasne i matowe, przesyłając płaskie, nieprzej-
rzyste fale mlekiem zdawałoby się nalane, ku temu miejscu
naprzeciwko Piazzetty, gdzie gmatwanina pionowych pali
z poziomymi gondolami tworzy nawodną muzykę. Zawie-
szona tutaj kapliczka z poczerniałą ikoną wydaje się czymś
obcym ze swą nikłą lampką na tle różu i lazuru. A od
przeciwnej strony, kiedy się jedzie na Murano lub za
ogrodami miejskimi, widnieje dotykalne niemal, a nierze-
czywiste, spiętrzone i zawieszone w powietrzu, jak koń
stający dęba, szafirowe pasmo Alp poplamione płatami
śniegu, które swym kolorem zlewają się z perłowymi obło-
kami.
W taki dzień z wierzchołka Campanilli miasto całe zdaje
się koszyczkiem tkanym ze szkła, porzuconym na niebieski
brzeg rzeki czy morza, a zielona równina, biegnąca ku
Alpom, czymś bardzo pięknym, ale nadnaturalnym. Suche
pasemka pajęczyny, kanały i uliczki, rozsypują się dokoła
prostokątnego placu Świętego Marka i lekkie gruchanie
gołębi na wieży miesza się z okrzykami, które dziwnie
czysto dolatują z dołu na górę - o ile ich nie przygłuszają
tak huczne w dnie świąteczne dzwony złotych i białych
kościołów.
Kwiatów w takie dnie jest jeszcze mało i czasami nawrót
chłodnego podmuchu zmusza do schowania się we wnętrzu
kawiarni Florianiego, do tych pokoików podobnych do
cukierkowych pudełek, o niebieskawozielonych ścianach
pokrytych sylwetkami w perukach. Uciekając pomiędzy
ciężkimi marmurowymi stolikami o czerwonych blatach
wpada się tam w objęcia starych ladies pijących ohydną
czekoladę na wodzie i zajadających migdałowe ciastka.
Ale jeżeli powiew dalmacki nie wraca, w pełne światła
przedwieczerze miesza się człowiek z tłumem radosnym,
rozkosznym, swobodnym, kroczącym rytmicznie w takt
muzyki grającej na środku placu na żelaznej przejrzystej
estradzie.
Tego dnia jednak porywy wiatru i deszczu były bardzo
uporczywe i zaraz z placu musiałem wrócić do hotelu.
Z mojego pokoju rozciągał się widok na zielony kanał
i na biały kościół Santa Maria delia Salute, wynurzający
się z zieleni jak biała muszla. Zasłona biaława deszczu
raz wraz zasłaniała ten budynek i na jego konwolutach
zasiadły jak gdyby trytony lejące wodę i dmące w konchy.
Widok był dość melancholijny, przyprawiający o głębo-
kie rozczarowanie. Deszcz zamiast słońca płonącego na
szarzyznach i bielach weneckiej architektury to naprawdę
wielki smutek.
Moja sąsiadka - zobaczyłem ją tego dnia w przelocie
przechodząc korytarzem - nudziła się także widocznie.
Była to starawa, bardzo chuda Angielka, ze śladami
gruźlicy na zmęczonej twarzy. Przypuszczam, że była to
jej ostatnia podróż w życiu. Któż zresztą może wiedzieć
takie rzeczy? Osoby o najbardziej podejrzanym wyglądzie
mogą żyć lata całe, podczas kiedy zdrowi...
Nudziła się widocznie bardzo w swoim samotnym, po-
dobnym do mojego pokoju, z widokiem na Santa Maria
i na deszcz, i na niebieskozielonawe wody Adriatyku, i na
Merkurego przy urzędzie celnym, i na te wszystkie banalno-
ści weneckie, znane tak dobrze z pocztówek przysyłanych
przez krewnych i znajomych, którzy wyjechali w podróż
poślubną. Ponieważ miała z sobą gramofon, kręciła jego
korbę przez dzień cały - i teraz ledwie przyszedłem,
natychmiast posłyszałem, niedokładnie przez ścianę i przez
jakieś zasłony - gramofon może stał na łóżku? - koncert
f-moll Chopina w wykonaniu Rubinsteina.
Puszczała oczywiście larghetto. Gdy się skończyło, nało-
żyła płytę po raz drugi - potem po raz trzeci. Uparcie
powtarzane frazy sentymentalnej muzyki przenikały do
mnie w zniekształconej formie. Co prawda skonstatowałem,
że Rubinstein starał się oddać koncert w formie "obiektyw-
nej", modnej przed paru laty na bruku paryskim. Sen-
tymentalizm wygnany kołatał raz po raz jednak do jego
serca i wydobywał się od czasu do czasu z jakiegoś pasażu,
dramatycznego trylu - a może po prostu silniej zagrane
momenty przenikały bardziej przez zasłonę ściany i wstrzą-
sały mną. Deszcz padał nieustannie i bardzo ulewny.
Wtem przyszedł boy hotelowy i na srebrnej tacy podał
mi małą ciemnożółtą depeszę. Nawet nie pomyślałem,
że to może być coś nieprzyjemnego. Otworzyłem i prze-
czytałem:
"Lugano le 27 mars 193... Stanislas decede aujourd'hui
matin. Enterrement apres demain Nanny."
Wiadomość wydała mi się nieoczekiwana. Jak to? Staś?
I co to znaczy? Przecież niedawno miałem od niego list?
Wybierałem się do niego - wybierałem, nie znaczyło
bynajmniej, że miałem pojechać - wybierałem się do niego
do Lugano z Wenecji, czy może w powrotnej drodze... Był
w sanatorium, to prawda, ale czy wszyscy, którzy są
w sanatorium, umierają? Jak to? Więc nigdy...
Pomimo deszczu zarzuciłem płaszcz nieprzemakalny
i wyszedłem z hotelu. Przemykałem się pasażami i pod-
cieniami, tak że unikałem prysznicu, zresztą gwałtowność
ulewy zaczęła maleć. Wzmógł się hałas wodorzygów i ry-
nien przesyłających nadmiar wody do kanałów. Szedłem
w podcieniach Prokuratoryj i zobaczyłem przed wystawą
pewnego sklepu stojącą parę w płaszczach podróżnych'. Od
razu domyśliłem się, że to są Polacy. Ona wskazywała mu
coś w jasno oświetlonym oknie, pełnym śnieżystych białości
i kremowych porywów, on stał do mnie odwrócony pleca-
mi, ale po tym samym, że był w sportowych spodniach -
nikt nigdy nie podróżuje w sportowych spodniach, tylko
Polacy - od razu wyobraziłem sobie jego sylwetkę na
Nowym Świecie lub na Niecałej.
- Patrz, jakie wspaniałe - powiedziała ona - to są
weneckie koronki!
Towarzysz jej mruknął z aprobatą. Głos jej wydał mi się
znajomy. Przypatrzyłem się tej damie, była wyjątkowo
piękna. Oczywiście dawna, jakaś bardzo dawna znajomość.
Przeszedłem szybko koło nich. Nie poznali mnie i szczęśli-
wie uniknąłem rozmowy, której bym teraz pewnie nie
zniósł.
Poszedłem do kościoła dei Frari po prostu dlatego, że
leżał dość daleko, że był obszerny i pełny światła. Chciałem
siąść sobie w ławce i wypocząć przez chwilę. Było
to w Wielkim Tygodniu, pośrodku kościoła stała jakaś
estrada; na niej ksiądz poświęcał medaliki i rozdawał je
dzieciom, które się cisnęły do niego ze wszystkich stron.
Wszystkie okna i wszystkie obrazy były zasłonięte fioł-
kowymi całunami, jak zawsze w Wielkim Tygodniu. Ale
jakiś kościelny oprowadzający małą grupę turystów usunął
zasłonę z głównego ołtarza, aby pokazać im Assuntę Tyc-
jana.
Podniosłem głowę i w blasku przedpołudnia - widocznie
niebo się rozchmurzyło - ukazała mi się wizja czerwona
lecącej Madonny. Nie wiem, czy Słowacki widział ten
obraz, ale przypomniał mi on w tej chwili jego widzenie, na
pół krwawe, a na pół błogosławione. W czerwonym obłoku,
w płomieniach wniebowstąpienia, w czerwonych purpuro-
wych szatach, piękna dojrzała kobieta, matka, leciała w nie-
bo. Zasłona odsłoniła się tak nieoczekiwanie; z miejsca,
gdzie siedziałem, nie spodziewałem się widzieć obrazu
w całym blasku; oświetlenie przesiane przez chmury czy
załamane w kroplach deszczu było tak niezwyczajne, że się
zaląkłem, jak gdyby przed jakimś objawieniem.
Poza tym myślałem wciąż o wiadomości otrzymanej
przed chwilą i nie mogłem sobie uprzytomnić, że się
wszystko skończyło. Tyle jeszcze rzeczy mam powiedzieć
Stasiowi, o tylu sprawach naradzić się z nim; odłożyłem tyle
rzeczy do ustnego omówienia, a nawet i podczas ostatnich
rozmów nie chciałem jego i siebie męczyć, nie chciałem
wzbudzać podejrzeń, nie chciałem, aby myślał o tym, że
nasze rozmowy są jakieś szczególnie ważne czy ostateczne.
Pożegnałem się z nim, kiedy otaczało go tyle osób, chciałem
czegoś od niego, jakiegoś kuferka, który zostawiłem u niego
poprzednim razem, zirytował się na mnie, kiedy wróciłem
już ze schodów po ten kuferek...
Assunta płonęła przede mną przez chwilę jeszcze. Pa-
trzyłem na to wspaniałe, odwieczne i wieczyste dzieło
sztuki. Kiedy i ono rozpadnie się w popiół? Poczułem
dokładnie, jak rzeka czasu przemija omywając mi palce,
chłód wody skurczył mi nerwy dłoni. Starałem się zapano-
wać nad sobą.
Organy zaczęły grać. Nie było teraz żadnego nabożeń-
stwa, więc może przyszedł kto się ćwiczyć? Znudzony
koncertem Chopina wysłuchanym przez ścianę, przestałem
chwytać wrażliwe dźwięki muzyki, zlały mi się one z innymi
wrażeniami odbieranymi w tym kościele. Myśli się tłoczyły
jak teatralni aniołowie i teatralni apostołowie na wielkim
obrazie.
Zasłona pomału zasunęła się i czerwony pożar Assunty
zgasł. Pozostawił po sobie w moim sercu żal. Ale wiedzia-
łem, że nie mam komu opowiedzieć o tym żalu ani o tym
wszystkim, co przeżywam w tej chwili w dżdżystej, zimnej
Wenecji, z żółtą depeszą w kieszeni, z twarzą spotkanej
damy w oczach. Myślałem kiedyś, że bardzo ją kocham.
Ale tak mi się to tylko wydawało, widać to teraz wyraźnie.
Myślałem teraz o niczym. Przez chwilę o rzeczach co-
dziennych, o hotelu, o rachunku, który trzeba będzie
zapłacić. I wtedy uprzytomniłem sobie fakt, że zapomnia-
łem numer pokoju, w jakim mieszkam. Nigdy mi się to nie
zdarzyło. Zapomnieć? Pamięć słabnie wyraźnie. Ostatnio
łapałem siebie na drobnych zapomnieniach, na dystrak-
cjach. Pierwszych oznakach rozkładu.
Wyszedłem przed kościół. Potem przez mały podobny do
empirowego salonu placyk Świętego Tomasza, gdzie już
paliły się białe światła słoneczne na kredowych sztukate-
riach małego kościoła. Teraz znowu nie przypominam sobie
powrotnej drogi do hotelu. W weneckich uliczkach trudno
się jest orientować i nie wiedziałem, czy mam iść na prawo,
czy na lewo... Spytałem się jakiegoś chłopca, jak trzeba iść
w kierunku placu Świętego Marka. Spojrzał na mnie
zdziwiony, a potem uśmiechnął się. Uśmiech miał zupełnie
podobny do uśmiechu Stasia.
Więc Staś nie żyje? Nawet nie będę na jego pogrzebie. Nie
mogę z Wenecji jechać do Lugano, nawet nie mam wizy
szwajcarskiej. Zresztą, co komu po tym, że ja będę na
pogrzebie?
Staś niczego nie dokonał. Wszystko zostało nie wykoń-
czone. Jeszcze mógł przecie pisać lata całe. Ale i to nie ma
żadnego znaczenia. Iluż innych tak odeszło, nawet wśród
moich najbliższych? Przeminęli. Bez śladu.
Jeszcze mógł pisać. Mówił nawet o niektórych swoich
planach. Zresztą są tacy, co go uważali za wielką zapo-
wiedź. Dla tych to będzie wielkie rozczarowanie.
Te parę tomików wierszy! Jakaż to realizacja? I czy
po to się żyje? Te same słowa? Może i piękne. Ale nie
jest to tak wielkie jak Assunta i nie trwa tak długo.
Nie odbiją tego na płytach gramofonowych. Nie prze-
mienia tego w weneckie koronki - i żadna dama z da-
lekiej Polski, którą kiedyś kochał "sławny" pisarz, nie
pokaże tego palcami i nie powie do zachwyconego nią
męża:
- Patrz: jakie to piękne! To są prawdziwe weneckie
koronki!
19.40
KORONKI WENECKIE II
Dla ludzi piszących, poetów, literatów, nie ma jak
podróż. Nie tylko zmiana środowiska, ale sam ruch wago-
nu, stuk kół o szyny już wywołują w umyśle pewnego
rodzaju fermenty. Pomysły sypią się, rytm wiersza gada -
i ostatecznie zamiast podziwiać i oglądać jakieś cudzoziem-
skie cuda - podróżujący pogrąża się we wspomnieniach,
a ze wspomnień powstają fikcje, nie mające nic wspólnego
z otaczającą go rzeczywistością, a jednak dzięki tej rzeczy-
wistości powstałe. Przyjechawszy zaś do obcego miasta,
spotyka już w nim tylko dobrze znajome i dawno już
o wcielenie proszące postacie.
Tak było również ze mną. Wybrałem się w podróż,
aby odpocząć po pracy, aby myśleć zupełnie o czym innym
niż moja powieść, z którą nie mogłem sobie dać rady,
i ledwo przyjechałem do Wenecji i zamieszkałem w ładnym
pokoiku z widokiem na Santa Maria delia Salute, zaraz
wyjąłem z kuferka - jeszcze przed bielizną i ubraniem -
pakę papieru i gwałtownie zacząłem szkicować ostatnie,
najtrudniejsze jej rozdziały. Schodziłem tylko na jedzenie
i w rezultacie tak byłem zmęczony, że zasypiałem nad
rękopisem, który powiększał się jednak pomału.
Mimo usilnego sterczenia przy biurku i trudu, jaki sobie
zadawałem stawiając słowo obok słowa i budując zdanie po
zdaniu, mimo iż zacząłem przepisywać na maszynie gotowe
już rozdziały - robota mi się nie kleiła. Każdy pisarz zna
16 Opowiadania
te męki, kiedy pomiędzy głównymi fragmentami jego dzieła
powstają nie dające się niczym napełnić luki, kiedy widzi się
kawałki akcji, nie widzi się całości, kiedy trzeba się ratować
oschłym remplissage'em, albo kiedy trzeba zamykać roz-
wikłane działania paroma obojętnymi zdaniami, które stają
się niemymi prawie świadkami naszej twórczej niemocy. Ale
najgorszą przygodą pisarza jest ten moment, kiedy mu się
z rąk zaczyna wymykać jedna z głównych postaci, stając się
martwa i sztywna, kiedy znikają sprzed oczu jej gesty
i uśmiechy, kiedy za każdym baczniejszym spojrzeniem
przemienia się w sztywną lalkę, uśmiechającą się jakby
z fryzjerskiej witryny.
Przeżywałem teraz taki kłopot ze znalezieniem gestów,
spojrzeń, uśmiechów głównej postaci kobiecej mojego ro-
mansu. Uciekała ode mnie i kryła się poza kolumny opisów
przyrody czy obojętnych zdarzeń. Wiedziałem, że istnieje
ona poza wszystkim i spoziera na mnie spomiędzy równych
rzędów mojego rękopisu - ale kiedy chciałem ją spotkać
oko w oko, ująć bezpośrednio za ręce i wciągnąć w nie-
skomplikowany wir mojej akcji, usuwała się uparcie jak
tanecznica wstydząca się tańczyć pośrodku izby.
Męka ta trwała długo, psuła mi cały pobyt w Wenecji,
której zresztą prawie nie widziałem, pochłonięty swoimi
myślami. Od czasu tylko do czasu wychodziłem na miasto.
Nie zapuszczałem się gdzieś dalej, ale w najbliższym otocze-
niu hotelu siadałem w jakiejś kawiarni - i zanim kelner
przyniósł mi zamówione "espresso", znowu wracały do
mnie porzucone przed chwilą twarze i osoby prawdziwego
mojego życia: mojej powieści.
Do takiego skupienia się na jednym przedmiocie przy-
czyniało się i to także, że byłem zupełnie samotny w Wene-
cji. Nikt mnie nie znał i ja nikogo nie znałem. Sezon był
jeszcze bardzo wczesny, było zimno - i żadne znajomości
z kraju nie przerywały mi swoim paplaniem prawdziwego
szczęścia samotności. Miałem niejasne uczucie, że ktoś
z moich znajomych - dawnych a dalekich znajomych -
mieszka stale w Wenecji. Ale widocznie odsuwałem od
siebie myśl o tym ukrytym przyjacielu, gdyż nie mogłem
dokładnie zrealizować ani jego osoby, ani nazwiska.
Tym szczęśliwsza była ta samotność, że otoczona weso-
łym, barwnym, serdecznym i krzykliwym tłumem, snującym
się po placu Świętego Marka i po malutkich uliczkach,
czepiających się jak pajęczyna naokoło niego.
Zmęczony pracą dałem wreszcie za wygraną, przerwałem
pisanie i nawet odłożyłem rękopis z powrotem do kuferka.
Nowym okiem spojrzałem na miasto wychodząc po tej
decyzji - i nagle ujrzałem, że otacza mnie jakieś święto
czy uroczystość niewiadomego rodzaju. Wielkie czerwono-
-zielono-białe chorągwie powiewały na olbrzymich masz-
tach przed kościołem, a zimny wiatr dalmatyński zwijał je
i rozwijał, od czasu do czasu rozdymając jak żagle. Plac
Świętego Marka zalegał zwarty tłum, chodzący tanecznym
krokiem w takt muzyki, którą wykonywała wojskowa
orkiestra, umieszczona na przejrzystej żelaznej konstrukcji
pośrodku placu.
Właśnie myślałem, że się bez reszty roztopiłem w tej
anonimowej masie i rozstawałem się w głębi serca z całą
indywidualizującą mnie twórczością, starając się jak najbar-
dziej odczuwać, że jestem kimś z tłumu - kiedy nagle
zawołał ktoś na mnie z nazwiska. Niestary jeszcze człowiek,
w dziwacznym kapeluszu, wyszedł zza loggii wprost na
mnie. Zdziwiony spojrzałem na niego. Przywołany do
rzeczywistości, wahałem się przez chwilę, ale twarz tego
pana nie wywołała żadnego echa w mojej pamięci. Jednakże
odcinał się on tak egzotycznie od całego otoczenia, że
od razu pojąłem, iż jest to ktoś z Polski. Mimo wysiłków,
aby strój jego przypominał styl angielsko-amerykański,
w nasunięciu na oczy kapelusza, w zarzuceniu płóciennego
płaszcza, w jego dobrych warszawskich butach - mieszka-
ło tyle naszego rodzimego szyku, że pochodzenie jego nie
16*
mogło budzić wątpliwości. Na prostym wydatnym nosie
miał krzywo osadzone binokle, a pod nosem wąskie czarne
wąsiki. W oczach jego malowała się inteligencja i uśmiechał
się bardzo życzliwie, nonszalancko podając mi rękę.
Dopiero po kilku banalnych zdaniach zwyczajnej w ta-
kich razach rozmowy: skąd, dokąd, na jak długo? zoriento-
wałem się, że mam przed sobą właśnie owego dawnego
znajomego, który mieszka stale w Wenecji. Spotykałem go
kiedyś bardzo dawno na wsi, kiedy był jeszcze dziedzicem
wielkiej fortuny i obracał się w magnacko-arystokratycz-
nym świecie Ukrainy. Wiedziałem, że potem został dzien-
nikarzem, ale nigdy już się z nim nie stykałem. Przyznam
się, że zarówno on, jak cały okres mojego życia z nim
związany wypadły niejako z mojej pamięci. I dopiero
w miarę jak stałem z nim razem przed pałacem Dożów
i wymieniałem pospolite frazesy, z głębi mojej pamięci
zaczęły się wynurzać najprzód jego nazwisko - nazywał
się Oswald Sosnowski - potem magnacki dom, w którym
mieszkaliśmy razem przez dwa tygodnie, a potem... nic
już nie pamiętałem.
Sosnowski - był on dziennikarzem - zaczął mi od razu
opowiadać o swoim weneckim mieszkaniu wynajętym w pa-
łacu, który był własnością jakichś fabrykantów z Łodzi.
Opowiadanie o tym mieszkaniu bardzo mnie zaciekawiło.
Postanowiliśmy zjeść razem obiad, a potem miał mi poka-
zać ów czarodziejski podług jego zapewnień pałac.
Przyznam się, że mimo wspaniałości owego mieszkania,
które zajmowało dwa piętra wielkiego pałacu w okolicy
Świętego Eustachego, zrobiło ono na mnie wrażenie raczej
ponure. Olbrzymie pokoje, niezmiernie wysokie, zapełnione
jedynie wielkimi zagasłymi lustrami, podobnymi do okien
wychodzących w nicość, były zimne. Gubiły się w nich...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]