James Morrow - Miasto Prawdy (www.cuwroclaw.blogspot.com), Biblioteka Konesera
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
James Morrow
MIASTO PRAWDY
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
Jeżeli informacje, którymi dysponuje James Morrow, są prawdziwe, to urodził się w roku 1947. Działalność literacką rozpoczął w wieku lat siedmiu, przechadzając się po jadalni i dyktując matce awanturnicze opowieści, które ta cierpliwie wystukiwała na maszynie do pisania firmy Royal. Trzydzieści lat później, kiedy wreszcie udało mu się ukończyć pierwszą powieść, stwierdził z niejakim zdziwieniem, że jest to utwór science fiction. Od tego czasu nie pisuje niczego innego.
Oprócz tegorocznej Nebuli za „Miasto prawdy" Morrow otrzymał tę samą nagrodę za „Opowieści biblijne dla dorosłych nr 17: Potop", w roku 1990 zaś jego czwarta powieść, Only Begotten Daughter, będąca kontynuacją Nowego Testamentu, zdobyła World Fantasy Award. Napisał także The Continent ofLies (książka jest o tym, co dzisiaj nazywamy rzeczywistością wirtualną), This Is the Way the World Ends (fantazję o wojnie jądrowej, uznaną przez BBC za najlepszą powieść SF roku), oraz „Mors Dci", pierwszy tom morskiej trylogii o śmierci Boga.
„Miasto prawdy" sięga korzeniami opowiadania Veritas, które dostarczyłem do pierwszego tomu przygotowanej przez George'a Zebrowskie-go antologii Synergy - poinformował telepatycznie Morrow autora niniejszego wyboru. - W tamtej dystopijnej historyjce opisałem społeczeństwo złożone z jednostek zawsze i wszędzie mówiących prawdę, jednak po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że temat wymaga staranniejszego potraktowania. Pomysł doczekał się realizacji dzięki memu brytyjskiemu wydawcy, szacownej Deborah Beale, która zaproponowała mi udział w przygotowywanej dla Random Century serii Legend Novellas. Natychmiast wyraziłem zgodę, po czym zacząłem głębiej zastanawiać się nad problemem. »Uczciwość to wspaniała rzecz - myślałem — ale co by było, gdyby umierał mój syn? Czy w pierwszym odruchu nie starałbym się za wszelką cenę ukryć przed nim prawdę? W ten sposób wróciłem do Veritas, poddając głównego bohatera znacznie cięższym doświadczeniom niż te, jakie stały się udziałem jego odpowiednika z pierwszego, znacznie krótszego opowiadania".
JEDEN
Już nie mieszkam w Mieście Prawdy. Skazałem się na wygnanie z Veritas, ze wszystkich miast, ze świata. Pomieszczenie, w którym piszę te słowa, jest ciasne jak cela w prowincjonalnym więzieniu i wilgotne niczym wnętrze płuca, ale powoli uczę się nazywać je domem. Jedyne źródło światła stanowi gruba świeca barwy masła, oblepiona pajęczą siecią strużek roztopionej stearyny. Czasem zastanawiam się, jak by to było mieszkać w tej świecy, w półprzeźroczystym labiryncie otaczającym płomień, w cieple, bezpieczeństwie i wygodzie. Wyobrażam sobie całodzienne wędrówki woskowymi korytarzami, odwiedziny w parafinowych salonach; wyobrażam sobie, jak co wieczór leżę w łóżku i nasłuchuję powolnego, jednostajnego kapania świadczącego o tym, że proces samounicestwiania mojego domu trwa bez chwili przerwy.
Nazywam się Jack Sperry i mam trzydzieści osiem lat. Urodziłem się w Veritas, Mieście Prawdy, ostatniego dnia dwusetnego roku jego istnienia. Jak wielu rówieśników marzyłem o tym, by kiedyś zostać krytykiem sztuki, by odczuwać atawistyczny dreszcz podniecenia, atakując obraz, doznawać rozkosznego zawrotu głowy, rozprawiając się z filmem albo wierszem. Udało mi się zrealizować dziecięce marzenia: w wieku dwudziestu siedmiu lat zostałem zatrudniony w charakterze dekonstrukcjonisty w Muzeum Wittgensteina w Dzielnicy Platona i mogłem przystąpić do walki z kłamstwem.
Spełnienie innych marzeń — o żonie, dzieciach, domu — przyszło ze znacznie większym trudem. Od samego początku Helena
i ja zmagaliśmy się z bolesnym, znanym większości obywateli naszego miasta problemem, czy słowo „miłość" (jakże często nadużywane, nierzadko niosące w sobie ogromny ładunek nieprawdy) stanowi adekwatne określenie uczuć, jakie do siebie żywimy. Kwestia ta przestała nas dręczyć dopiero wtedy, kiedy stanęliśmy oko w oko ze znacznie bardziej konkretnym problemem.
Jego plemniki są zbyt leniwe, myślała Helena. Jej jajeczka są do niczego, uważałem. W końcu jednak znaleźliśmy właściwego lekarza, który przepisał nam odpowiednie pigułki, a potem niespodziewanie pojawił się Toby: Toby embrion, Toby niemowlę, Toby osesek, Toby mały stolarz, seryjnie produkujący koślawe budki dla ptaszków, kulawe stołki, krzywe półki na książki, Toby mały przyrodnik, rozkochany we wszystkich pełzających, skaczących i łażących paskudztwach, jakie pełzają, skaczą i łażą po powierzchni Ziemi. Nasze dziecko prowadziło hodowlę dżdżownic, fermę karaluchów, stadninę ślimaków.
- Wydaje mi się, że go kocham - powiedziała pewnego dnia Helena. - Bez przesady, ma się rozumieć.
Tego dnia, kiedy poznałem Martinę Coventry, Toby przebywał w Obozie Hartującym dla Dzieci na dzikich rubieżach Dzielnicy Kanta. Codziennie przysyłał nam pocztówkę; teraz jest dla mnie jasne, iż w pewnym sensie była to zaplanowana z premedytacją operacja przemytnicza. Chłopak doskonale zdawał sobie sprawę, że kiedy wróci do domu, wszystkie pocztówki będą czekały na niego, by wzbogacić ogromną kolekcję.
Oto przykład tego, co pisał:
Kochani Mamo i Tato!
Dzisiaj uczyliśmy się, jak przeżyć w lesie, gdybyśmy się zgubili —
z których drzew można jeść korę i w ogóle. Wychowawca mówi,
że jeszcze nie słyszał, żeby komuś się to na cokolwiek przydało.
Wasz syn Toby
A takie:
Kochani Mamo i Tato!
W spiżarni jest wielka pułapka na szczury. Wiecie, kto zakrada się nocą i sprawdza, czy złapało się jakieś zwierzę, a jeśli tak, to wypuszcza je na wolność? Ja! Wychowawca mówi, że ma nas już wszystkich dosyć.
Wasz syn Toby
Było wcześnie, zaledwie siódma rano, ale Poranna Lufa pękała już w szwach. Przedarłem się przez gęstą zawiesinę papierosowego dymu, oparów alkoholu, woni potu i smrodu cuchnących oddechów. Z szafy grającej dobiegały dźwięki najnowszego przeboju grupy Uczciwość zatytułowanego „Damy sobie radę". Właściciel lokalu, Jimmy Breeze, postawił przede mną to co zawsze: duńskie ciastko z malinami i Krwawą Mary. Powiedziałem mu, że nie mam pieniędzy, ale zapłacę jutro. Oczywiście, że zapłacę. Przecież to było Veritas.
Dostrzegłem tylko jedno wolne krzesło - przy niedużym, okrągłym stoliku, vis a vis dziewczyny o okrągłej twarzy i pełnych kształtach, przywodzących na myśl kobiety z obrazów Rubensa. To znaczy, przynajmniej ja miałem takie skojarzenia - być może dlatego, że niedawno na mój warsztat krytyka trafiły „Ogród miłości" oraz „Ukrzyżowanie".
- Często pan tu przychodzi? - zapytała, kiedy zbliżyłem się do stolika z ciastkiem w jednej a drinkiem w drugiej ręce. Gęste brązowe włosy miała zwinięte w skromny węzeł. Sięgająca do kostek zielona sukienka była uszyta z taniego batystu.
Usiadłem.
- Mhm - mruknąłem, odsuwając na bok cukiernicę, serwet-nik oraz skórki pomarańczy, którą jadła kobieta, by zrobić miejsce dla mojego ciastka i Krwawej Mary. - Codziennie rano, kiedy idę do Muzeum Wittgensteina.
-Jest pan krytykiem?
Jej gładka, pozbawiona makijażu twarz zdawała się lśnić własnym blaskiem. Skinąłem głową.
-Jack Sperry.
- Nie mogę powiedzieć, żeby mi pan zaimponował. To zajęcie chyba nie wymaga zbytniej inteligencji?
Mogła być tak szczera, jak chciała, pod warunkiem, że uda mi się nie oderwać wzroku od jej pełnych, zmysłowych ust.
- A co pani robi? - zapytałem.
-Jestem pisarką. - Miała ogromne, kryształowo przejrzyste oczy, błękitne jak Przeciętny Krem Plemnikobójczy Salome. Rzecz jasna, wiążą się z tym pewne niebezpieczeństwa. Zawsze jest ryzyko, że niechcący zastosuje się... Jak to się nazywa?
- Metaforę?
- Właśnie, metaforę.
W Veritas metafory nie mają racji bytu. Metafory to kłamstwa. Skóra może być jak aksamit, ale nigdy nie jest aksamitem. Gdybyście w Veritas nieopatrznie posłużyli się metaforą, natychmiast odezwałoby się uwarunkowanie, rozsadzając wam czaszkę świdrującym bólem, przeszywając serce lodowatymi igłami, zakuwając ręce i nogi w kajdany paraliżującego lęku. Wszystko to w przenośni, ma się rozumieć.
- Co pani pisze?
- Takie tam bzdety. Rymowanki na kartki z życzeniami, teksty reklamówek, umoralniające wierszyki takie jak w...
-Jest na to popyt?
Przez jej rozświetloną twarz przemknął bolesny grymas.
- Powinnam chyba była powiedzieć, że jestem początkującą pisarką.
- Chętnie przeczytałbym parę tych bzdetów - oświadczyłem. - I odbył z tobą stosunek - dodałem, krzywiąc się lekko. Nie jest łatwo być dobrym obywatelem.
Grymas na jej twarzy pojawił się znowu, tym razem znacznie wyraźniejszy i na dłużej niż poprzednio.
- Przepraszam, jeśli zachowałem się niestosownie. A zachowałem się?
-Tak.
- Ogólnie rzecz biorąc, czy odebrała to pani jako afront pod swoim adresem?
-Jedno i drugie. - Rozchyliła cudowne wargi i wsunęła do ust cząstkę pomarańczy. -Jest pan żonaty?
-Tak.
- Dobrze wam ze sobą?
- Całkiem nieźle. - „Przyrzekam opiekować się tobą, kochać cię i chronić do tego stopnia, do jakiego te złudne i sentymentalne abstrakcje mają jakiekolwiek znaczenie". Oboje z Heleną zdecydowaliśmy się na tradycyjną ceremonię. - Mamy wspaniałego syna. Wydaje mi się, że go kocham.
- Czy dokuczałoby panu poczucie winy, gdybyśmy nawiązali romans?
- Nigdy jej nie oszukiwałem. — Romans... A to dopiero. - Poczucie winy? Oczywiście. - Pociągnąłem łyk Krwawej Mary. - Chyba jednak dałbym sobie z tym radę.
- Cóż, lepiej niech pan o tym zapomni, panie Sperry - powiedziała młoda kobieta. Jej oświadczenie napełniło mnie przedziwną mieszaniną ulgi i rozczarowania. - Lepiej, żeby przestał pan sobie zaprzątać głowę takimi...
- Mów mi Jack. - Rozpakowałem ciastko. Malinowe nadzienie przywarło do celofanu i ciągnęło się lepkimi nitkami jak maść ułatwiająca gojenie, która nie chce oderwać się od opatrunku. -A ty nazywasz się...
- Martiną Coventry i chwilowo odczuwam tylko niewielkie, łatwe do stłumienia pragnienie odbycia z tobą stosunku płciowego.
- Chwilowo, powiadasz... - powtórzyłem, zastanawiając się,
czy słusznie doszukuję się dwuznaczności w tym sformułowaniu, po czym trzema szybkimi ruchami języka zlizałem nadzienie z celofanu („Zakłamanie tak zwanych dobrych obyczajów" osiągnęło właśnie pierwszą pozycję na liście bestsellerów Timesa). - Pokażesz mi któryś ze swoich bzdetów?
- Są do niczego.
-Jak wszystkie bzdety.
- Moje są jeszcze gorsze.
- Proszę.
Tym razem na wyrazistej twarzy Martiny zagościło odrobinę zniecierpliwione rozbawienie.
- Nie wydaje ci się, że między nami narasta coś w rodzaju erotycznego napięcia?
- Istotnie.
Sięgnęła do torebki, wyjęła złożoną we czworo kartkę papieru maszynowego i podała mija z zakłopotanym uśmiechem. U góry strony znajdował się wierszyk walentynkowy:
Całkiem mi się podobasz, Nie duża jesteś, nie mata, A jeśli mnie pokochasz, To wiedz, żeś tego chciała.
Niżej były życzenia urodzinowe:
Nawet róże umrzeć muszą,
Mały fiołek też kiedyś skona.
Z każdym dniem mniej czasu zostaje -
Ciesz się światem, nim życia dokonasz.
- Nie robię sobie złudzeń, że uda mi się zarobić na życie tą twórczością - powiedziała Martiną. Z pewnością nie minęła się
z prawdą, choć wybrała najłagodniejsze z możliwych sformułowań. - Tak naprawdę chciałabym zająć się pisaniem przemówień dla polityków. Niewiele brakowało, żeby deputowany z naszej dzielnicy zlecił mi poprowadzenie swojej kampanii wyborczej. „Zimny typ, ale zawsze dopnie celu", taki wymyśliłam mu slogan. Niestety, ostatecznie dał tę robotę swojej dziewczynie. Co myślisz o moich wierszach?
- Są okropne.
- Zamierzam je spalić.
Kolejna cząstka pomarańczy zniknęła w oszałamiających ustach.
- Nie rób tego. Chciałbym je zatrzymać.
- Naprawdę? Dlaczego?
- Ponieważ sądzę, że jeszcze coś dopiszesz. - Z kieszeni na piersi wyjąłem wieczne pióro („Firma Paradoks uprzejmie informuje, że nasze produkty często wylewają, powodując trwałe zabrudzenia odzieży"). - Na przykład parę informacji, które pozwolą mi cię odnaleźć.
- Żebyśmy mogli spółkować?
- Ta myśl trochę mnie przeraża.
- Wiesz co? Jesteś nawet w miarę atrakcyjny - powiedziała Martiną, biorąc ode mnie pióro.
Istotnie. Największe wrażenie robią krzaczaste brwi, wywołujące podświadome skojarzenia z jakimś silnym drapieżnym ssakiem, na przykład lwem, niedźwiedziem albo wilkiem, choć prosty nos i kwadratowa szczęka także są w niezłym gatunku. Dopiero broda, spiczasta, z niepoważnym dołeczkiem, zawsze pokryta rzadką szczeciną, zakłóca ogólne wrażenie harmonii.
- Ostrzegam cię, Jack: nie rozstaję się z moim smith and wessonem. - Okrągłymi literami napisała u dołu strony imię, nazwisko, adres i numer telefonu. - Może cię spotkać przykra niespodzianka, jeśli spróbujesz zrobić cokolwiek wbrew mojej woli.
Strząsnąłem okruch ciasta ze słowa „dokonasz".
- To zabawne, ale w tym wierszyku otarłaś się o kłamstwo. Przecież róże nie umierają, tylko...
- Więdną.
- Na twoim miejscu, Martino, nie wystawiałbym tak lekkomyślnie na próbę mojego poczucia zdrowego rozsądku.
- Na moim miejscu, Jack, robiłbyś dokładnie to samo co ja, bo byłbyś mną. Gdybyś robił coś innego, znaczyłoby to, że jesteś kimś innym.
- Masz rację - odparłem, chowając do kieszeni żałosną próbkę zdolności poetyckich Martiny Coventry.
Plac Galileusza był zakorkowany. Sądząc po liczbie stłoczonych pojazdów, istniały niewielkie szansę na to, by przejazd potrwał mniej niż dwadzieścia minut. Włączyłem radio zainstalowane w moim plymoucie (model „w miarę przyzwoity") i zacząłem odliczanie. Osiemnasta Ulica... Dziewiętnasta Ulica... Dwudziesta...
„...fakt, że niedawno przyjąłem łapówkę w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów, w niczym nie pomniejsza moich osiągnięć, do których w pierwszym rzędzie zaliczyłbym..."
Dwudziesta Piąta Ulica, Dwudziesta Szósta, Dwudziesta Siódma...
„...bo chociaż w ten sposób istotnie marnotrawimy ogromną ilość protein, która mogłaby przynajmniej częściowo i na pewien czas rozwiązać dręczące naszą planetę problemy żywnościowe, to jednak psychologowie ponad wszelką wątpliwość dowiedli, że psy i koty wywierają dobroczynny..."
Trzydziesta, Trzydziesta Pierwsza...
„...z powodu nadmiernej ilości cukru dodawanych do naszych odżywek dla dzieci, w związku z czym z prawdziwą przyjemnością informujemy, iż..."
Nareszcie! Muzeum Wittgensteina: jednopiętrowy budynek z cegły zbudowany wokół obszernego wybetonowanego dziedzińca, sąsiadujący od północy z koszarami Oddziałów Pacyfikacyjnych, od południa zaś z kawiarnią Pod Cuchnącym Psem. Strażnik - młody, krótko ostrzyżony mężczyzna o wspaniałym uzębieniu, z elektryczną pałką przytroczoną do pasa - machnięciem ręki dał mi znak, że mogę wjechać w bramę. Skierowałem się prosto na parking. Rzecz jasna na moim stałym miejscu rozpierał się już ford (model „dość sensowny") Derricka Popesa z Sekcji Egipskiej, w związku z czym musiałem pojechać aż do głównej spalarki i zaparkować przy zsypie na węgiel.
„Wykorzystaj atawistyczne skłonności z korzyścią dla społeczeństwa! Wstąp do marines! Ukierunkuj wrodzoną agresję..."
Wyłączyłem radio, zaraz potem to samo zrobiłem z silnikiem.
Jak wyglądało życie w Epoce Kłamstw? W jaki sposób ludzki umysł radził sobie ze światem, w którym politycy łgali, specjaliści od reklamy wciskali ciemnotę, duchowni zmyślali niestworzone rzeczy, kobiety nosiły makijaż a słowo „miłość" było na ustach wszystkich? W jaki sposób ludzkość przetrwała okres, o którym wszyscy uczyliśmy się z podręczników, te koszmarne stulecia fałszywych nakazów, bzdurnych wierzeń, bezsensownych obyczajów? Doprawdy nie miałem pojęcia. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Święty Mikołaj, Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków, Jaś i Małgosia, bocian przynoszący dzieci... Odrażające.
- Spóźniłeś się - zauważył kustosz, łysy i krępy Arnold Cook, kiedy wszedłem do budynku. - Duży ruch, co?
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]