Jackson Lisa - Płomień zemsty 03, Cykl Oregon
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lisa Jackson
Płomień zemsty
(Fatal burn)
Tłumacz Kowalczyk Agata
Prolog
Początek września Las w okolicy Santa Lucia w Kalifornii
Był spóźniony.
Spojrzał na zegarek; podświetlana cyfrowa tarcza wyglądała upiornie w
smolistej ciemności lasu.
Jedenasta pięćdziesiąt siedem.
Cholera!
Nie zdąży na czas i ściągnie na siebie uwagę, a na to nie mógł sobie pozwolić.
Zaczął biec po nierównym terenie, w dół, po zboczu jednego z niskich,
zalesionych wzgórz, z dala od cywilizacji.
Tam, gdzie nikt ich nie nakryje.
Słyszał odgłosy nocy: szelest jesiennych liści w gorącym wietrze, trzask suchej
gałązki pod nogami i głośny łomot własnego serca, które biło jak oszalałe,
pompując w żyły adrenalinę.
Zerknął szybko na zegarek: północ. Zacisnął zęby. Każdy centymetr jego skóry
zdawał się spływać potem, a każdy nerw był napięty jak garota.
Zwolnij. Nie zwracaj na siebie uwagi, przedzierasz się przez krzaki jak ranny
jeleń! Lepiej spóźnić się parę minut, niż narobić hałasu jak jakaś oferma i zepsuć
wszystko.
Zatrzymał się, kilka razy odetchnął głęboko zapachem lasu, suchego jak wiór.
Był cały spocony pod ciemnym ubraniem. Z upału. Wysiłku. Podniecenia. I ze
strachu.
Otarł pot z oczu i złapał długi, uspokajający oddech. Skup się. Skoncentruj, nie
popełnij błędu. Nie dziś.
Gdzieś w pobliżu sowa zahukała miękko – uznał to za omen. Dobry znak. No
więc spóźni się, i tyle. Poradzi sobie.
Miał nadzieję, że sobie poradzi.
Kiedy serce zwolniło, wyjął z kieszeni kurtki maskę narciarską i szybko
zasłonił nią twarz, dopasowując otwory na nos i oczy.
Spojrzał w dół stoku i dostrzegł pierwszy przebłysk światła w ciemnościach,
potem kolejny.
Latarki.
Zbierali się.
Serce mu zamarło.
Ale nie było już odwrotu. Nie teraz. Nie mógł się wycofać. Oni też nie. Istniała
szansa, że zostanie schwytany – że wszyscy zostaną schwytani – ale byli gotowi
podjąć to ryzyko.
Schodził dalej.
Pod księżycem w pełni wznoszącym się coraz wyżej przebiegł ostatnie pół
kilometra przez gęstwinę dębów i sosen. Zmuszając serce, by biło wolniej, pokonał
ostatni zakręt i wpadł na polanę, gdzie wszyscy już czekali.
Ubrani jak on na czarno, mieli twarze zasłonięte ciemnymi narciarskimi
makami. Stali mniej więcej metr jeden od drugiego, tworząc niepełny okrąg, czuł,
że wszystkie te ukryte oczy zwracają się ku niemu, kiedy wszedł na swoje miejsce i
zamknął krąg.
– Spóźniłeś się – szepnął surowy głos. Najwyższy z zebranych zgromił go
spojrzeniem.
Stężały mu wszystkie mięśnie. Skinął głową. Nie odpowiedział. Żadna
wymówka nie zostałaby przyjęta.
– Nie może być żadnych błędów. Żadnych opóźnień!
Znów skinął głową, przyjmując naganę.
– Nie zrób więcej tego błędu!
Wpatrywali się w niego, w winowajcę. A on patrzył wprost przed siebie. W
końcu wszyscy zwrócili się ku przywódcy. Emanował siłą, zaciętością; było w nim
coś, co nakazywało szacunek... i budziło lęk.
– Zaczynamy – przywódca, ułagodzony, przynajmniej na razie, posłał
zebranym ostatnie spojrzenie i schylił się. Pstryknął zapalniczką i mały płomyk
dotknął sterty gałązek, które trzasnęły i zajęły się ogniem. Niewielkie jasne języki
płomieni pomknęły wyznaczoną ścieżką. Zapach płonącej nafty poniósł się z
wiatrem. Jeden z ostrych wierzchołków świetlistej figury stał się widoczny, potem
drugi, w końcu zajaśniał cały symbol – płomienna gwiazda na środku polany.
– Tej nocy to się skończy. – Przywódca wyprostował się i zajął swoje miejsce
na końcu jednego z ramion gwiazdy. Każdy z zebranych stanął u jednego z
wierzchołków; ich buty znajdowały się niebezpiecznie blisko płomieni.
– Koniec z tym!
– Wszystko gotowe? – zapytał ktoś po jego prawej stronie.
Mężczyzna czy kobieta?
Trudno powiedzieć.
– Tak. – Przywódca spojrzał na zegarek. W jego głosie słychać było
satysfakcję, nawet dumę, choć maska zmieniała nieco głos. – Wszyscy wiecie, co
macie robić. Tej nocy Ryan Carlyle zapłaci za swój uczynek. Tej nocy umrze.
Serce spóźnialskiego się ścisnęło.
– Czekajcie! Nie! To błąd – sprzeciwił się jeden z zebranych, jakby ogarnęło go
nagłe poczucie winy. A może to była kobieta? Z pewnością był najniższy z grupy,
a jego workowate ubranie mogło zmylić. Kręcił głową, jakby zmagał się z
wątpliwościami. – Nie możemy tego zrobić. To morderstwo. Morderstwo z
premedytacją.
– To już postanowione. – Przywódca był nieugięty.
– Musi być lepszy sposób.
– Plan jest już w trakcie realizacji. Nikt się nigdy nie dowie.
– Ale...
– Powiedziałem: to już postanowione. – Szept, zjadliwy i okrutny, ucinał dalsze
protesty.
Wszystkie niewidoczne oczy zwróciły się na tego, który ośmielił się
sprzeciwić. Wytrzymał presję przez ułamek sekundy, ale w końcu zwiesił ramiona,
jakby nie był w stanie nic zrobić, nawet się sprzeciwiać.
– Dobrze. Wszyscy zatem jesteśmy jednomyślni. – Przywódca posłał temu,
który protestował, ostatnie spojrzenie, po czym nakreślił prosty, ale skuteczny plan
pozbawienia życia Ryana Carlyle'a.
Nikt nie zadał ani jednego pytania. Wszyscy rozumieli.
– Jesteśmy jednej myśli? – upewnił się przywódca. Wszyscy w kręgu kiwnęli
głowami, z wyjątkiem tego, który wyraził sprzeciw. – Jesteśmy jednej myśli? –
jeszcze raz surowo zapytał przywódca. Oponent poddał się i zacisnął szczęki, jakby
bał się wypowiedzieć choćby słowo.
Przywódca mruknął zadowolony i zlustrował wszystkich zebranych, stojących
na końcach ramion gwiazdy. Nagle przyjrzał się uważnie spóźnialskiemu.
Dlatego że przyszedł kilka minut po umówionej godzinie? Tak podpowiadał
mu instynkt? Spóźnialski poczuł spojrzenie wysokiego mężczyzny i odwzajemnił
je spokojnie.
– Wszyscy znacie swoje zadania. Oczekuję, że wykonacie je bez potknięć. –
Nikt się nie odezwał. – Odejdźcie – przemówił wódz. – Oddzielnie. Tymi samymi
drogami, którymi przyszliście. Z nikim o tym nie rozmawiajcie.
Płomienie gwiazdy zaczęły biec, szukając nowych źródeł paliwa; wszystkich
pięciu konspiratorów odwróciło się i zniknęło w lesie.
On też zrobił, co mu kazano, nie zwracając uwagi na łomot serca i pot
zlewający mu ciało. W środku wszystko w nim buzowało, zmysły miał wyostrzone.
Biegnąc w górę, zaryzykował spojrzenie przez ramię. Choć wytężał słuch, nie
słyszał nic poza własnym ciężkim oddechem i wzdychaniem wiatru
przemykającego między drzewami wokół.
Był sam.
Nikt za nim nie szedł.
Nikt nie odkryje jego planu.
Daleko w dole ogień zaczynał już ogarniać polanę; płonąca gwiazda rozpadała
się i rozpełzała szybko po suchej, letniej trawie w stronę otaczających ją drzew.
Nie miał wiele czasu. A jednak czekał, przepatrując ciemne zbocze wzgórza.
Sekundy mijały. W końcu usłyszał daleki odgłos zapalanego silnika, a potem,
ledwie minutę później, kolejny samochód obudził się z rykiem.
No dalej, już, pomyślał, spoglądając na zegarek i przygryzając wargę. W końcu
rozległ się warkot trzeciego silnika, ledwie słyszalny, i ucichł w oddali. Dobrze.
Czekał, aż zapali czwarty samochód.
Minęła minuta.
Uniósł maskę, otarł pot z twarzy i znów założył maskę. Na wszelki wypadek.
Minęła kolejna minuta. Co jest, do diabła?
Poczuł lekkie dotknięcie strachu, palące skórę na plecach. Nie panikuj. Czekaj,
i tyle.
Ale to nie powinno trwać tak długo. Wszyscy powinni zwiewać ile sił w
nogach. Między drzewami widział strzelające coraz wyżej płomienie. Wkrótce ktoś
je zauważy, zgłosi pożar.
Do diabła!
Może przywódca zmienił zdanie i jednak czegoś się domyślił. Może spóźnienie
było o wiele większym błędem, niż sądził, i teraz wódz tajnej grupy ściga go, jest
coraz bliżej.
Z zaciśniętymi pięściami, nerwami napiętymi do granic, przeszukiwał
wzrokiem ciemność.
Nie zawal tego. Jeszcze jest czas. Jeszcze raz spojrzał na zegarek. Już prawie
dwunasta trzydzieści. A płomienie poniżej zaczynały się panoszyć na dobre –
trzaskały i nabierały sił, pędząc przez poszycie.
Wytężał słuch... czy to odgłos zapalanego silnika?
Minęło kolejne pięć minut, a on stał tak, spocony, z napiętymi mięśniami,
gotów do ataku.
Wciąż nic.
Cholera!
Nie mógł już zmarnować ani minuty. Zdecydował się zaryzykować i wykonać
swój plan. Pobiegł dalej, w stronę mało uczęszczanej drogi do zwózki drewna,
wysoko na zboczu, ale na rozwidleniu szlaku skręcił ostro w prawo. Z łomoczącym
sercem, napiętymi nerwami, biegł w poprzek stoku. Mięśnie zaczynały go już boleć
z wysiłku, kiedy nareszcie ujrzał przed sobą otchłań – głęboką rozpadlinę
wcinającą się w zbocze.
Był już blisko. Ciągle jeszcze mógł zdążyć.
Bez wahania odnalazł wielkie drzewo, które przedtem posłużyło mu za most, i
ostrożnie przeszedł po chropowatej korze, między połamanymi konarami, na drugą
stronę rozpadliny. Daleko w dole ogień ogarniał coraz większą przestrzeń,
płomienie świeciły jaśniej, dym wznosił się w czarne niebo.
Szybciej!
Dotarł do korzeni kłody, zeskoczył na ziemię i bez wahania pobiegł kolejną
ścieżką do wysokiego jak człowiek głazu. Pięć kroków powyżej odnalazł drzewo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]