Jabłoński Witold - Dzieci Nocy, Książki sf i fantasy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
WITOLD JABŁOŃSKI
Dzieci nocy
Przez okna moje wpada strumień żądnego, parnego gorąca, płodzącego szału nocy, rozpustnego krzyku mężczyzn, co na ulicach samiczki nawołują.
Stanisław Przybyszewski Requiem Aeternam
1. Babuszka
Sankt Petersburg był biały. Gruba warstwa śniegu, iskrzącego upiornie pod jasnym niebem, osiadła na szczytach pałacowych dachów i brukach ulic, na balustradach mostów, cerkiewnych kopułach, dziwacznie powyginanych żelaznych kratach i marmurowych posągach - biel zimna, okrutna, doskonała i niezniszczalna. A przede wszystkim sztuczna, był bowiem koniec czerwca. Śnieg sypał głównie dla turystów. Newski Prospekt bez sań? Niemożliwe!
Bulwary i mosty wypełniał nieprzebrany tłum ludzi, zupełnie jakby nikt nie wyjeżdżał w tym roku na dacze. Radowali się ludziska zwycięstwem dnia nad nocą, światła nad ciemnością, cieszyli się bezrozumnie, chcieli wierzyć, że tak będzie zawsze. Byli wśród nich tacy, którzy jeszcze pamiętali słynne petersburskie białe noce trwające niemal pół roku. Tak już od dawna nie było, ale zwolennicy ultrafioletu oraz kremów do opalania chcieli wierzyć, że tak będzie zawsze. Mrok nigdy już nie powróci, zniknie strach, nastanie wieczna jasność. Czcicieli białych nocy ogarnął szał, pragnienie nie kończącej się zabawy. Wszędzie gwar mieszał się ze skoczną muzyką; nieznajomi podchodzili do siebie i całowali się w usta; drażnili niedźwiedzie, obmacywali Cyganki, wódka lała się strumieniami. Tłum toczył się ulicami jak wielka śnieżna lawina. I nocy więcej nie będzie...
Środkiem Newskiego Prospektu pędziła kawalkada sań, otoczona gromadą rosłych Kozaków na karych wierzchowcach. Tańczący na ulicy uciekali spod kopyt końskich ze złością. Ocierali zdrowe, rumiane gęby ze srebrnych bryzgów, pryskających spod miękko sunących płóz. Obserwowali siedzące w saniach towarzystwo z niechęcią i zdumieniem, żegnając się zabobonnie. Zdawało im się, że to sam potężny Książę Ciemności postanowił z nich zadrwić, wyśmiać ich naiwną, szczerą wesołość. Eleganckie ekwipaże, roztrącając beztrosko ludzką ciżbę, zapowiadały rychły koniec świetlistego festynu.
- Dokąd pojedziemy? Do „Wujaszka Wani”?
- Podobno u Płatonowa są dziś świeże ostrygi...
- Ja już chyba wolę „Wiśniowy Sad”.
- Nie ma to jak „Niżyński”...
- „Pietruszka”!!!
- Wasza Wysokość, może jeszcze szampana?
- Ural Ural Ural
- Jedźmy, gdzie nas oczy poniosą. Nie mogę znieść odoru tych rozgrzanych ciał.
- No tak, bal u Sacharowa zacznie się właściwie dopiero po północy.
- Jak wszystkie bale!
- Zdążymy zatańczyć ostatniego mazura.
- A może „Bracia Karamazow”? Tam tańczy Gruszeńka.
- Milcz, hipokryto! I tak wiemy, że obchodzi cię tylko ten krasawiec, gitarzysta Sadko. Szalejesz na jego punkcie.
- Z powodów wyłącznie artystycznych.
- Kocha sztukę, cha, cha! Prawdziwy romantyczny Niemiec! Istny diabeł z pana, Herr Mann!
- Stereotypy, stereotypy... W Europie to już nie wypada.
- Prawda, my przecież Europa!
- Więc dokąd teraz? Na Wyspę Kamienną kawałek drogi...
- Wiecie, co powiedział premier?
- Pluć na premiera! Dzisiaj się bawimy!
- Jeszcze szampana?
- Ural
Carewicz Dymitr Aleksandrowicz pochylił piękną twarz rosyjskiego charta w stronę siedzącej obok niego słodkawej blondynki z nagimi ramionami. Krzywił wydatne, lekko asymetryczne usta w bolesnym grymasie. Zielonkawych oczu nie było widać - zasłaniały je doskonale dopasowane antysolarne szkła.
- I po co mnie ten twój Kola ratował? - spytał w nagłym porywie. - Żebym teraz był zabawką, marionetką na pokaz! Może lepiej było jednak zginąć z rąk fanatycznych Sybirian? Czy takie ma być moje życie? Parady, bale i knajpy? Innego już nie będzie? Cóż za potworna nuda! Nie mogę nawet rozkazać, żeby strop niebieski zwalił się na całe to bydło!
Spojrzał w niebo z grymasem cierpienia na wargach. Wydawał się naprawdę szczerze zmartwiony, że nie może rozkazywać naturze. Dziewczyna, nieco się wahając, wyciągnęła przed siebie bizantyńską dłoń w długiej, czarnej rękawiczce i pogładziła splątane złote akselbanty na jego ramieniu, potem purpurowy rękaw munduru.
- Cicho, książę, cicho... - powiedziała łagodnie. - Nie zdradzaj się z takimi myślami. Nie wolno, nie trzeba. Pamiętaj, że dla innych jesteś wybrańcem losu. Tak jak cała twoja rodzina...
- Rzeczywiście! - odparł z goryczą. - Romanowowie wrócili do Rosji, aby stać się turystyczną atrakcją i pożywką dla sensacyjnych brukowców!
- Ale każdy marzy żeby choć przez chwilę być blisko was - tłumaczyła spokojnie. - Blisko bogów. Ja też marzyłam...
Jej zwinna, figlarna dłoń wślizgnęła się pod przeciw-termiczną szubę, która okrywała im nogi.
- A teraz czuję się jak Kopciuszek, jadący na swój pierwszy bal.
Bladą, zaciętą twarz carewicza rozjaśnił perwersyjny uśmiech. Tak uśmiechają się chore dzieci, które leżąc długo w przegrzanej pościeli, odkrywają wreszcie rozkosze intensywnego samouwielbienia.
- Mój ty mały Kopciuszku...
- Wasza Wysokość! Dokąd w końcu jedziemy? - wołano z innych sań.
- Przed siebie.
Zawył nagle jak zraniony wilkołak. Jego przyjaciółka szybko cofnęła dłoń, odruchowo sprawdzając, czy na koronkach rękawiczki nie pozostawił jakichś kompromitujących śladów. Przyczyną zachowania księcia nie były jednak jej zabiegi. Nieodgadnione oczy widziały coś poza nią. W czarnych szkłach zatańczył poblask płomieni.
- Boże, zmiłuj się - wykrztusił machinalnie carewicz, choć, oczywiście, nie wierzył w dobrego Boga chrześcijan. - To przecież hrabia de Fenix!
Teraz już wszyscy mogli zobaczyć, co się stało. Na przystani płonął niewielki lepidopter, najwidoczniej źle sprowadzony do lądowania. Płomienie pożerały wielobarwną, misternie witrażową konstrukcję skrzydeł. Kolory spełzały z kolejnych płytek, które pękały z sykiem. Długie, cienkie odnóża wehikułu rozpadały się, trzeszcząc jak suche gałązki.
Z ognia wydobył się właśnie hrabia de Fenix, rozrośnięty i miękki jak pewne gatunki piwnicznych roślin. Stracił w wypadku antysolarne szkła, toteż poruszył się niepewnie, jak ślepiec, macając wokół siebie poparzonymi dłońmi. Porażone oczy zalewała krew z rany na czole. Ciekawscy, stojący wokół, nie kwapili się najwyraźniej z pomocą.
- Patrzcie, tiomnik! - wołali ze złośliwą satysfakcją. -A to się urządził!
- Dobrze mu tak! Niech na drugi raz uważa!
- I nie pcha się tam, gdzie nie potrzeba.
- A w ogóle, czego tu szuka? A pospać troszkę nie łaska?
- Z tymi tiomnikami nigdy nic nie wiadomo!
Z tłumu poleciała śnieżka, która trafiła ofiarę w ramię, potem druga, trzecia. Hrabia de Fenix mrugał oślepionymi oczyma, próbując się ochronić przed atakiem. Jego niezdarne usiłowania wywołały śmiechy wśród dręczących go swietlaków. Kolejna śnieżna kula musiała kryć w sobie kamień, nieszczęśnik zachwiał się bowiem gwałtownie, omal nie tracąc równowagi.
- Dość tego! - krzyknął książę Dymitr do ludu, a potem do woźnicy: - Zatrzymaj!
- Stój! - zaryczał jamszczik, mocno ściągając wodze. - Stoooj!!!
Większość gapiów rozbiegła się natychmiast na widok Kozaków i sań z herbami Romanowów. Pomiędzy kawalkadą a miejscem katastrofy pozostało tylko paru drabów z ponurymi, zawziętymi mordami. Kulili się pod spojrzeniem księcia, przenikliwym pomimo ciemnych osłon. Tylko jeden z nich hardo podniósł łeb i nie zdradzał lęku. Prawdopodobnie jego wnętrzności paliła spora szklanka stolicznej.
- Jak śmiecie męczyć rannego człowieka?! - spytał ostro carewicz.
- A księciu co do tego? - zabełkotał bezczelnie swietlak. - Jak nie umie latać, gdy jasno, to niech sobie śpi w kapsule! Czego się tu pchał?! Może zachciało mu się naszej wódki? Albo naszych bab? I jaki tam z niego, za przeproszeniem księcia, człowiek? Tiomnik i tyle. Jego prawo trzymać się od nas z daleka, a nasze dać mu nauczkę.
- Nie słyszałem o takim prawie, mój człowieku - oznajmił zimno książę. - Widzę jednak, że to raczej tobie przydałaby się nauczka. I wszystkim tobie podobnym.
Na skinienie carewicza jeden z Kozaków dotknął ramienia mężczyzny końcem nahajki. Krępe ciało przeszył straszliwy dreszcz bólu, który sparaliżował je na parę minut. Wybałuszone ślepia i zastygłe, półotwarte usta zdawały się błagać o litość.
Tymczasem dwaj Kozacy podtrzymali oszołomionego ciągle hrabiego i pomogli mu dotrzeć do sań.
- Prosimy do nas, hrabio - rzekł łaskawie Dymitr. - Cóż to, chyba za dużo było wczoraj luboru? Albo kokainety? Miło nam, że popiera pan carski monopol na używki, ale nie należy przesadzać. Zresztą wszyscy trochę wariujemy podczas białych nocy. Kopciuszku - zwrócił się do dziewczyny - zrób miejsce dla naszego przyjaciela. I opatrz tę ranę, choćby na razie rękawiczką. Musimy mu też znaleźć jakieś antysolary. Ma ktoś zapasowe?
Ten sam Kozak, który poraził swietlaka, ofiarnie zrezygnował ze swoich zasługując po raz drugi tego wieczoru na nagrodę.
- Merci, mon ami, cher prince - szeptał hrabia, zapominając w szoku eurokodu.
- Ależ to drobiazg, hrabio - powiedział lekko Dymitr. - Trzeba od czasu do czasu przypominać chamom, gdzie ich miejsce. Chwała Bogu, tu nie Sybiria! Jedziemy - poinformował jamszczika i wszystkich pozostałych - do „Wiśniowego Sadu”, a potem na bal. Dajcie nam szampana.
- Ural
Świsnął bat, konie parsknęły, zastukały kopyta, brzękły dzwoneczki i trojka odjechała. Wtedy swietlak odzyskał władzę we wszystkich członkach, zwłaszcza w języku. Po pierwsze splunął.
- Tfu! Przeklęte tiomniki! Żeby was jaka zaraza wreszcie wydusiła! Przyjdzie jeszcze na was koniec, przyjdzie!
Pomstował tak dosyć długo, wygrażając pięścią w stronę, gdzie zniknęły sanie. Potem z bezsilnej złości kopnął najbliższą zaspę i odszedł z dumnie zadartą głową, jakby oczekiwał oklasków ze strony tłumu, który zdążył już zapomnieć o całym zajściu. Buntowniczy potomek wszelkiej maści rewolucjonistów i anarchistów zniknął w wirujących płatkach śniegu. Znika także z naszej opowieści. Kogo bowiem obchodzą dalsze losy kogoś takiego? Rewolucje, na szczęście, dawno już wyszły z mody.
Szczątki lepidoptera tliły się jeszcze, ale wkrótce pozostała tylko kupka popiołu, rozwiewana przez wiatr. Sztuczny śnieg sypał z suchym chrzęstem i pokrywał wszystko srebrnobiałym, niezniszczalnym całunem.
A sanie pędziły, pędziły. Przyjaciółka księcia odchyliła głowę do tyłu i pozwoliła podmuchom wiatru rozwiewać jasnopopielatą fryzurę. Dymitr zagadał się z hrabią na temat odwiecznej zagadki bytu na tle podłej natury swietlaków, poczuła się więc nieco zaniedbana. Nim przymknęła powieki, zdołała dostrzec dobrze sobie znaną tabliczkę nad bramą jednej z kamienic: „Nikołaj I. Azimow. Detektyw prywatny”.
Mimo woli spojrzała w górę, ku oknom pierwszego piętra. Miała nadzieję, że Kola, który nie cierpiał zdrobnienia Niki, nie trzyma teraz nosa przy szybie. Na wszelki wypadek zapadła głębiej w przeciwtermiczną szubę. Odetchnęła z ulgą, kiedy znaleźli się dobre trzy wiorsty za fatalną kamienicą.
***
Kola stał przed wielkim lustrem trzydrzwiowej szafy i szykował się do wyjścia na bal. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jak na faceta po trzydziestce, ze skomplikowanym życiorysem oraz skłonnością do nadużywania alkoholu i drągów, wygląda całkiem znośnie. Jasne włosy na skroniach tylko trochę się przerzedziły, czoło i okolice oczu pokryła drobna sieć zmarszczek, po prawej stronie ust zjawiła się jakiś czas temu trochę gorzka, trochę cyniczna fałdka. W oczach wyraz - interesującego dla kobiet i niektórych mężczyzn - zmęczenia. To byłoby, z grubsza, wszystko. Po prostu facet po trzydziestce, który zdążył już wiele przeżyć, i to raczej więcej złego niż dobrego. Mogło zresztą być gorzej. Przynajmniej, jak dotychczas, rzadko się nudził.
Kawowy smoking, podarowany w swoim czasie przez carewicza Dymitra, leżał na nim doskonale. Miło jest być dobrze zbudowanym, zwłaszcza równie dobrze jak książę Romanów. Smoking był nie tylko elegancki, ale też odpowiednio znoszony, nie pachniał nowością, jak ubranka swietlaków. Detektyw mógł być pewien, że zrobi dobre wrażenie w pałacu Sacharowa.
Postanowił nie łamać sobie zbytnio głowy, czemu zawdzięczał niespodziewane zaproszenie na bal. Wprawdzie, z racji wykonywanej profesji, stykał się często z wyższymi sferami, czasami najwyższymi, to jednak jeszcze nie oznaczało, że potężni tego świata mieliby go dopuszczać do swoich wyszukanych rozrywek. Woleli raczej prać przy jego pomocy swoje brudy. Traktowano go z rezerwą, jak się traktuje dziwaka, odmieńca. Należał przecież do wymierającej mniejszości, której nieliczne już okazy zwano potocznie szarakami. Błąkał się między jednym światem a drugim, pomiędzy dniem a nocą, niczym dwuznaczna hybryda, ni pies, ni wydra. Rockefeller Sacharow, jeśli to on osobiście kazał swoim konnym posłańcom rozwieźć zaproszenia, musiał dobrze znać obyczaje Koli, skoro dostarczono tę tajemniczą przesyłkę po dwunastej w południe.
Posłaniec wrzucił po prostu kopertę do pneumatycznej rury pocztowej i natychmiast odjechał. Z otworu w ścianie biura rozległy się charakterystyczne mlaskania i stękania, które skutecznie zbudziły rozespanego detektywa. Zerwał się z łóżka, wybiegł z sypialni i zarejestrował kątem oka, jak miękkie, obscenicznie czerwone wargi wypluwają list na podłogę, po czym zdążył jeszcze zobaczyć przez okno Kozaka na karym koniu, znikającego za najbliższym zakrętem. Zaintrygowany, podniósł kopertę, kontrastującą jaskrawą żółcią z zielonkawym tłem dywanu. Papier był czerpany, bardzo dobrego gatunku, a swój kolor zawdzięczał prawdopodobnie nasączeniu kurkumą. Na lekko chropawej karcie ktoś, raczej mężczyzna niż kobieta, nakreślił śmiałym, zamaszystym pismem o barwie wytwornego indyga:
Rockefeller Sacharow ma zaszczyt zaprosić szanownego pana Nikołaja I. Azimowa w wybranym przez Niego towarzystwie, na bal Ostatniej Białej Nocy dzisiaj o dziesiątej wieczór.
Dalej następował adres i wymyślny, choć mało czytelny podpis. Wszelka pomyłka była więc z góry wykluczona.
Kola odruchowo rozejrzał się po pomieszczeniu i otworzył usta, chciał bowiem podzielić się niezwykłą nowiną z Marilyn, która przychodziła zazwyczaj o dziesiątej rano. Porządkowała jego papiery i przyjmowała telefony, podczas gdy on miał jeszcze dwie godziny swego szaraczkowego snu. Wspaniała blondynka o pulchnym biuście i bizantyńskich dłoniach najwyraźniej jeszcze nie przyszła. Tak przyzwyczaił się do codziennej obecności swojej sekretarki, zapachu jej perfum z oczaru i ulubionej kawy Turgieniew, że nagła jej nieobecność sprawiła mu pewną przykrość. Odłożył zaproszenie na biurko, w pierwszym odruchu sięgnął po tęczową muszlę telefonu, powstrzymał się jednak. W małej kuchence przekąsił coś naprędce, potem wziął prysznic i ogolił się, nie nadużywając po goleniu pachnącego piżmem Balsamu z Gileadu, który odmładzał i wygładzał skórę, ale potrafi też odebrać twarzy charakter. Salomon miał się o tym niegdyś przekonać, kiedy otrzymał go w prezencie od królowej Saby.
Poranny rytuał Koli trwał zwykle około godziny, nie należał bowiem do ludzi przesadnie szybkich, gdy pośpiech nie był akurat wskazany, ani też łatwo rezygnujących z drobnych przyjemności, jaką dają na przykład poranne ablucje. Zwłaszcza jeśli poranek jest i tak po południu. Wrócił potem do pokoju biurowego i skonstatował z nieprzyjemnym zdziwieniem, że dziewczyny nadal nie ma. Zaczął się już domyślać, co mogło się wydarzyć. Szybko sięgnął po telefon. W domku na peryferiach miasta automatyczna sekretarka odezwała się sztucznie uszlachetnionym głosem Marilyn:
„Nie ma mnie w domu, Kola, bo na pewno to ty dzwonisz. Musisz mi wybaczyć, ponieważ nie przyjdę dzisiaj do pracy i nie zaparzę twojej ulubionej kawy”.
- Mojej ulubionej? - mruknął pod nosem. „Dasz sobie radę beze mnie. Nie mieliśmy przecież ostatnio żadnych zleceń...”
- O święty Rasputinie, znowu to samo - jęknął.
Automat taktownie przemilczał tę uwagę. Kola wiedział już, co za chwilę usłyszy, mimo to słuchał dalej.
„Spotkałam nareszcie człowieka, który potrafi spełnić wszystkie marzenia, a nawet więcej. Nie możesz mi mieć tego za złe. Wiesz, jak działają na mnie białe noce. Nie szukaj mnie. Odchodzę na zawsze. I tak nigdy mnie nie kochałeś”.
Marilyn była poczciwą dziewczyną z kręgów swietlakowej klasy średniej, ale jej aspiracje przerastały dany przez naturę i Wielki Podział status. Jako osoba dość sentymentalna marzyła o usidleniu wysoko postawionego tiomnika, co też się jej udawało każdego roku podczas białych nocy, bo tylko wtedy takie rzeczy mogły się zdarzyć. Owe doroczne romanse kończyły się zawsze kolejnym rozczarowaniem i pełnym skruchy powrotem w ramiona Koli, który rzeczywiście nie kochał jej wielką miłością, ale ogromnie lubił i bardzo był do niej przywiązany, nawet do jej niezmiennych perfum i kawy, zgodnie z nazwą równie kiepskiej, jak fabuła utworów cenionego skądinąd klasyka. Marilyn pozostawały przez resztę roku sny na jawie, westchnienia, stare romansidła i oglądana w kółko czternasta wersja wideoholografu Doktor Żywago, wywołująca zawsze fontanny łez.
- Słuchaj uważnie, Marilyn Monroe Cwietajewa - powiedział dobitnie do mikrofonu. - Przemawiam teraz nie jako twój nudny kochanek, lecz jako szef. Przywyczaiłem się już do twoich zniknięć, więc jak zwykle ci wybaczam. Skoro jednak uwiodło cię blade lico jakiegoś tiomnika, mogłaś mnie wczoraj o tym uprzedzić, tak jak robiłaś to przez wszystkie nasze spędzone wspólnie lata. Jeśli teraz słyszysz mnie w jakimś lepidopterze lub w saniach... Nie słyszysz? A może nie chcesz słuchać? Trudno. Powiem ci tylko, że dostałem zaproszenie od Sacharowa. Właśnie, nie przesłyszałaś się, od tego ważniaka Sacharowa, który trzęsie całym nocnym światem Petersburga. Bardzo mi będzie brakowało na balu twego towarzystwa. Jeśli chcesz, przyjedź tam dziś wieczorem po dziesiątej. Trafisz łatwo, pałac na Wyspie Kamiennej znają wszyscy. Jeszcze nie zdążyłem się otrząsnąć po twojej stracie, a już zaczynam za tobą tęsknić. Do zobaczenia wieczorem. Pamiętaj, białe noce mają to do siebie, że zawsze się kończą.
To się zdarzyło w południe, a teraz detektyw Azimow, klnąc na czym świat stoi, szamotał się z niesforną muszką, która w żaden sposób nie dawała się odpowiednio zawiązać. Marilyn nie odezwała się i ciągle nie wiedział, gdzie jest. Nie wiedział też, co skłoniło właściciela ukraińskich plantacji luboru i połowy krymskiej floty handlowej, którego majątek liczono w milionach eurosów, aby zaprosić na bal tak mało znaczącego szaraczka. Mogły być dwa powody: fanaberia znudzonego potentata albo jakieś zlecenie. Wolałby to drugie, stwierdził w myślach i w tym momencie okazało się, że muszka zawiązała się idealnie. Równocześnie za oknem zabrzęczały dzwoneczki zamówionych uprzednio telefonicznie sań. Kola przesłał ustom w ścianie głośny cmok, zaczekał, aż odpowiedzą mu tym samym, potem, nie zakładając płaszcza ani peleryny, zbiegł na dół i kazał się wieźć na Wyspę Kamienną.
Szalejący na ulicach tłum nie zwracał na Kolę specjalnej uwagi. Mimo oszałamiająco eleganckiego stroju musiał być jednym z nich, skoro jego oczu nie chroniły antysolary, tylko zwykłe okulary przeciwsłoneczne, nieobce co wrażliwszym swietlakom. Detektyw zaaplikował sobie dla kurażu sporą dawkę kokainety. Miał awersję do tłumów, jeszcze od czasów wojny z Sybirią. Odetchnął z ulgą, kiedy przejechali ostatni most i zatrzymali się przed ogromną, biało-złotą barokową fasadą rezydencji Sacharowów. Na dziedzińcu stało mnóstwo sań i lepidopterów. Jamszcziki popijali stoliczną prosto z butelek, rozsiadłszy się swobodnie na zaśnieżonych stopniach. Na widok nowego gościa poderwali się odruchowo. Kola przesunął po nich nieobecnym spojrzeniem, to w końcu nie byli ludzie, tylko androidy. Odesłał sanki i począł wspinać się po imponujących schodach ku gościnnie otwartym frontowym drzwiom. Podziwiał po drodze masę łodyg oplatających kolumny i płaskorzeźby od fundamentów po dachy. Mądre pnącza objawiały samoistną żywotność miriadami porozumiewawczych światełek i błysków, biegnących we wszystkie strony po tych naturalnych przewodach. Chwilami iskrzyły bezgłośnie, dając dowód, że pracują dzisiaj na pełnych obrotach.
Euforycznie pobudzony kokainetą, wkroczył pewnym krokiem do przestronnego holu. Wręczył zaproszenie postawnemu lokajowi, który wskazał mu drogę z głębokim ukłonem. Ogniki świec tańczyły w jego bezmyślnych, jasnobłękitnych oczach manekina jak w odpryskach stłuczonego lusterka. Kola musiał zdjąć okulary, aby cokolwiek widzieć, hol i majacząca przed nim sala były bowiem dość skąpo oświetlone i po większej części pogrążone w mroku. Okna przesłaniały żaluzje albo ciężkie kotary.
Nagle wyskoczyła przed detektywem jak spod ziemi grupa Cyganów, witając go hałaśliwym przyśpiewem: Wot prijechat nasz liubimyj... Rzucił im kilka monet z bólem serca, a’conto spodziewanego zarobku. Cyganie zniknęli równie prędko, jak się zjawili. W powietrzu wisiały jeszcze ich mamrotliwe podziękowania, kiedy stanął w progu sali balowej.
Ujrzał wyfraczonych i umundurowanych panów, wiodących w dostojnym korowodzie damy w piórach, jedwabiach i koronkach. Wszyscy stąpali cicho, niemal bezgłośnie. Jedynie szelest ubrań i cichutki szmer rozmów upewniały, że nie są tylko wirtualną iluzją. Rzucali na ściany wielkie wydłużone cienie jak gigantyczne ćmy. Kola z początku nie mógł się połapać, czy tańczą, czy tylko spacerują. Dopiero po dłuższej chwili dotarł do jego uszu stłumiony poszum dobiegającej jakby zza ściany melodii poloneza. Bal dopiero się rozpoczynał.
Na Kolę nikt nie zwrócił uwagi. Spoglądając na mijające go blade, poznaczone sinozielonkawymi żyłkami twarze, miał wrażenie, że obserwuje wszystkich zza grubej szyby, sam będąc niewidzialnym. Jedno było pewne: na tym balu obecność swietlaków została z góry wykluczona. Nikt nie kokosił się arogancko, nie błyszczał papuzimi kolorami rubaszkotanów, modnego ostatnio połączenia tradycyjnej koszuli z gaciami, ani nie zostawiał butów w przedpokoju, by szurać stopami w skarpetach po wywoskowanej posadzce. Tiomniki zebrali się tutaj, pragnąc pożegnać z ulgą i radością ostatnią białą noc. Od jutra wszystko nareszcie wracało do normy. To było dla Koli jasne jak słońce, a raczej mroczne jak mające nadejść zwyczajne zmierzchy i wieczory. Doskonale pojmował intencję gospodarza. I nadal nie rozumiał, co robi tutaj on, zwykły szarak.
Mimo to, gdy polonez się skończył, ruszył odważnie do bufetu i wmieszał się w tłum. Rozdawał ukłony i uśmiechy obcym osobom, które odpowiadały mu tym samym bez zaskoczenia w żółtawych kocich oczach, bez zastanowienia na starannie umalowanych obliczach, którym nawet najlepszy makijaż nie był w stanie przydać pozorów życia. Azimow nie pomyślał o tym, że jego twarz o skórze trochę ogorzałej i spierzchniętej, nie tknięta nigdy przez wizażystę, może się tu wydać obca. Najwidoczniej tolerowano go i to było najważniejsze. Wypalił nonszalancko papierosa z luborem. Miał zamiar zagadnąć pierwszą z brzegu osobę o Sacharowa, lecz pod wpływem stymulatora poczuł się głodny, zgarnął więc z najbliższego półmiska ośmiornicę i garść ostryg, które pożarł natychmiast. Ostry sos sprawił, że począł rozglądać się za czymś do picia. Zjawienie się lokaja z tacą świadczyło, że cały czas był uważnie obserwowany.
- Pana szanowny pozwoli - recytował półgłosem sługa, unosząc ciężkie, złocone powieki - tutaj są drinki: „Oczy Czarne”, „Pikowaja Dama”, „Świeży Młodzik”, „Dziewiczy Sok”... Osobiście polecałbym „Świeżego Młodzika”. Ożywia i wzmacnia.
- Niech będzie - mruknął Kola, przybity nieznajomością gustów wielkiego świata.
Książę Dymitr, na przykład, lubił tylko szampana, a w ulubionych lokalach detektywa piło się zazwyczaj wódkę czystą.
- A teraz proszę pójść za mną.
Azimow myślał w pierwszej chwili, że się przesłyszał. Z zakłopotaniem obrócił w dłoniach kryształowy kielich, wypełniony po brzegi gęstym perłowo-różano-złotym likworem. Właściwie instynkt podpowiadał mu, że coś w tym rodzaju powinno się wydarzyć, nie spodziewał się jednak, że nastąpi tak szybko.
- Niech pan skosztuje „Świeżego Młodzika” i uda się za mną - nie ustępował lokaj, a jego tygrysie tęczówki rozszerzyły się. - Ktoś życzy sobie widzieć pana i rozmawiać z nim - słowa „z nim” wypowiedział z charakterystycznym dla androidów lokajów odcieniem lekceważenia - na osobności.
Kola upił spory łyk koktajlu. Istotnie, był wyśmienity. Po prostu krew z mlekiem.
- Kto? - odważył się jeszcze spytać, widząc, że lokaj już odwraca się tyłem.
- Ktoś, komu się nie odmawia - rzucił tamten przez ramię.
Poszedł za lokajem równym krokiem, automatycznie dostosowując się do androida. Czuł, że znalazł się pod działaniem woli silniejszej niż własna, ale nie zmąciło to mu spokoju. Nie obawiał się pułapki. Gdyby ktoś miał ochotę go skrzywdzić albo nawet sprzątnąć, z pewnością nie prosiłby go na bal. Nie był zresztą śmieciem, chociaż pił zbyt wiele. Wystarczyłoby posłać dobrze uzbrojonych zbirów pod jedną z jego ulubionych knajp.
Goście rozstępowali się przed nimi zręcznie i beznamiętnie. Ciężkie kotary rozchyliły się i znaleźli się w długim, wąskim korytarzu o gołych ścianach bez żadnych ozdób i obrazów. Kola pożałował, że niezbyt uważnie przyglądał się przytłaczająco bogatym freskom i ornamentom sali balowej, bo nie był pewien, czy jeszcze dadzą mu po temu okazję. Za późno jednak było się cofać. Ktoś mógłby to źle zrozumieć. Wiedział, że skoro potężny tiomnik, Rockefeller Sacharow, wybrał go dla swoich tajemniczych celów, nie może sobie pozwolić na żaden fałszywy krok.
Lokaj zatrzymał się nagle i dotknął maleńkiej gałki w załomie muru. Część ściany uchyliła się, wpuszczając do zatęchłego tunelu smugę światła i powiew świeżego powietrza. Było to równie ożywcze i uspokajające jak wypity już prawie do połowy „Świeży Młodzik”. Przewodnik uczynił zachęcający gest, po czym cofnął się szybko. Detektyw wszedł w jasność czujny i spięty. Nie zrobi fałszywego kroku. Ściana zamknęła się za nim bez jęku. Po wyłomie nie została nawet najmniejsza szczelina. K...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]