James Fenimore Cooper - 05 Preria, Cooper James Fenimore

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Pięcioksiąg Przygód Sokolego Oka

Pogromca Zwierząt Ostatni Mohikanin Tropiciel Śladów Pionierowie Preria

James Fenimore Cooper

Preria

Tytuł oryginału The prairie

Okładkę projektował Janusz Wysocki

Teksty poetyckie przełożył Włodzimierz Lewik

Redaktor

Zenaida Socewicz-Pyszka

Redaktor techniczny Barbara Muszyńska

Książka pochodzi z dorobku państwowego Wydawnictwa "Iskry"

For the Polish edition Copyright (c) by Państwowe Wydawnictwo "Iskry", Warszawa 1989

Polish translation (c) copyright by Aldona Szpakowska, Warszawa 1974

Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1990 r.

Wydanie IV (I skrócone). Nakład 50 000 egz.

Ark. wyd. 17,2. Ark. druk. 18,00.

Oddano do składania 10 XI1988 r.

Podpisano do druku 15 IX 1989 r.

Druk ukończono w lutym 1990 r.

Papier offset III kl. 70 g, rola 61.

Zam. nr 1752/88         F-4

Wrocławskie Zakłady Graficzne

Wrocław, ul. Oławska 11

ISHN 83-7023-051-2

ROZDZIAŁ       PIERWSZY

Jeśli za czułość, pasterzu, lub złoto Można w tej pustce kupić coś dla ciała - Znajdź dla nas jadło i wygodne leże...

"Jak wam się podoba"

Szeroko w swoim czasie dyskutowano, słowem i piórem, sprawę przyłączenia rozległych terenów Luizjany* do ogromnego już i ledwie wpółzaludnionego obszaru Stanów Zjednoczonych. Lecz w miarę jak przygasał żar polemiki i ustępowały względy osobiste, zaczynano powszechnie uznawać, że transakcja była słuszna. Wkrótce najmniej nawet lotne umysły pojęły, że choć przyroda zahamowała naszą ekspansję ku zachodowi, zagradzając drogę pustynią, posunięcie to uczyniło nas panami urodzajnego pasa ziemi, który w zamęcie wydarzeń mógł przypaść wrogiemu państwu. Mądra ta decyzja oddała nam w niepodzielne władanie przejścia do wnętrza lądu i całkowicie uzależniła od nas niezliczone plemiona dzikich, mieszkających na granicy naszych ziem, położyła kres sprzecznym pretensjom i złagodziła zawiść między narodami, otworzyła dla handlu tysiące dróg w głąb kraju i ku wodom Pacyfiku.

Musiało upłynąć trochę czasu, nim liczni i zamożni koloniści dolnej Luizjany zmieszali się z nowymi współziomkami. Natomiast rzadszą i uboższą ludność górnej części kraju pochłonął natychmiast wir wytworzony przez nagły prąd emigracji.

Od roku 1763 Luizjana (obszar ziemi znacznie przewyższający dzisiejszą Luizjanę) należał do Hiszpanii. Stany Zjednoczone mogły wówczas wywozić wodami Missisipi zboże oraz miały prawo składu w Nowym Orleanie. W roku 1800 ziemie te wróciły do Francji, w czym kryło się poważne niebezpieczeństwo gospodarcze i polityczne dla Stanów. Napoleon zamierzał wzmocnić znaczenie Francji w Ameryce, jednakże w roku 1803, po walkach z Murzynami i malarycznym klimatem na San Domingo, mając przed sobą perspektywę nowej wojny z Anglią, zgodził się na sprzedaż tych ziem Stanom.

Do takiej pogoni za przygodą nakłania zazwyczaj siła dawnych przyzwyczajeń lub pobudzają skryte marzenia. Wśród emigrantów nie brakło śmiałków, którzy ścigając złudy ambicji spodziewali się łatwego wzbogacenia i wypatrywali cennych złóż na tych dziewiczych terenach. Przeważająca jednak część wychodźców osiadała nad brzegami większych rzek, rada, że aluwialne doliny nawet najbardziej niedbałą pracę hojnie nagrodzą obfitym plonem. W ten sposób, niczym za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, wyrastały nowe społeczności. Wielu ludzi, którzy własnymi oczami oglądali kiedyś świeżo nabyty, prawie nie zaludniony obszar ziemi, dożyło chwili, gdy powstał na nim niezależny stan*, posiadający ludność liczną, różną od jego poprzednich mieszkańców, i przyjęty na zasadzie politycznej równości w skład konfederacji narodowej.

Przedstawione w niniejszym opowiadaniu wypadki i sceny rozgrywają się w czasach, kiedy ta doniosła w skutkach emigracja dopiero się zaczynała.

Dawno już minęła pora żniw pierwszego roku naszego panowania nad tą ziemią i więdnące liście z rzadka rosnących drzew nabierały barw jesiennych, gdy pewnego dnia z łożyska wyschłej rzeczki wynurzył się sznur wozów i posuwał po sfałdowanej powierzchni "falistej prerii" (taką nazwą obdarzono ją w kraju, o którym piszemy). Wozy, ładowne sprzętami domowymi i narzędziami rolniczymi, niewielkie stado krnąbrnych owiec i holenderskiego bydła, pędzone z tyłu pochodu, niedbały strój i zuchwała postawa krzepkich mężczyzn, którzy szli ociężałym krokiem obok leniwych zaprzęgów - wszystko to zwiastowało wychodźców dążących ku wyśnionemu Eldorado. Nie zachowali oni zwyczaju podobnych im wędrowców, gdyż pozostawili za sobą żyzne kotliny dolnej Luizjany i przedzierali się - sposobem znanym tylko takim jak oni poszukiwaczom przygód - przez jary i potoki, trzęsawiska i pustkowia daleko poza granicę ziem, na których osiedlali się ludzie cywilizowani. Przed nimi rozpościerała się rozległa, monotonna równina, ciągnąca się aż do stóp Gór Skalistych, a za nimi, o wiele mil uciążliwej drogi, pieniły się wezbrane muliste wody Platte.

Stan Missouri.

Skąpa roślinność prerii nie świadczyła dobrze o glebie. Koła wozów turkotały tak cicho na twardym gruncie, jak gdyby toczyły się po bitym gościńcu. Nie rysowały za sobą kolein, kopyta koni nie odciskały śladów, tylko kładła się pod nimi trawa i zioła wysuszone i zwiędłe, które bydło szczypało od czasu do czasu, ale najczęściej pozostawiało nie tknięte, gdyż nawet dla wygłodzonych żołądków był to zbyt gorzki pokarm.

Dokądkolwiek dążyli ci śmiali wędrowcy, jakikolwiek mieli tajemny powód, by cieszyć się poczuciem bezpieczeństwa w miejscu tak odosobnionym, gdzie od nikogo nie mogli oczekiwać pomocy - faktem jest, że ich twarze i zachowanie nie zdradzały najmniejszych oznak lęku ani niepokoju. Wyprawa obejmowała ponad dwadzieścia osób, jeżeli liczyć je bez względu na wiek i płeć.

Na czele pochodu, w niewielkiej odległości od reszty, szedł wysoki ogorzały mężczyzna, zapewne przywódca całej grupy. Cały wygląd tego człowieka, zwłaszcza niemłoda już, gnuśna twarz mówiły jasno, że nie gnębią go bynajmniej ani wyrzuty sumienia za przeszłe życie, ani niepokój o przyszłość. Jego niezdarne i z pozoru słabe, choć wielkie cielsko kryło ogromną siłę. Ale tylko chwilami, gdy maszerując leniwie napotykał jakąś drobną przeszkodę, ociężały mężczyzna przejawiał energię, która drzemała w jego ciele, podobna uśpionej i spokojnej, lecz straszliwej sile słonia.

Ubiór przybysza stanowił połączenie najbardziej prostackiego odzienia farmera i ubrania skórzanego, jakie, dzięki modzie i swym praktycznym zaletom, stało się niemal niezbędne dla każdego, kto wyruszał na podobną wyprawę. Przez plecy przewiesił strzelbę i torbę, a także dobrze napełniony i pilnie strzeżony mieszek na kule i rożek na proch; ostry, błyszczący toporek niedbale-przerzucił przez ramię. Niósł to wszystko z taką łatwością, jak gdyby nic mu nie ciążyło i nie krępowało ruchów.

W niewielkiej za nim odległości szła gromadka prawie tak samo ubranych młodych ludzi, dostatecznie podobnych zarówno do siebie, jak i do swego przywódcy, by można ich było uznać za członków jednej rodziny. Chociaż najmłodszy z nich niedawno dopiero osiągnął lata subtelnym językiem prawa określone jako

wiek ograniczonej zdolności do działań prawnych*, okazał się godnym swych przodków, bo jego chłopięca postać niemal dorównywała wzrostem innym przedstawicielom.

Tylko dwie z przedstawicielek płci pięknej były dorosłe. Z pierwszego wozu wychylały się Inianowłose główki dziewczynek o oliwkowej cerze, rozglądających się dokoła oczyma błyszczącymi ciekawością i dziecięcym ożywieniem. Starsza z dwu dorosłych była matką wielu w tej gromadzie; twarz miała śniadą, pokrytą zmarszczkami. Młodsza - zręczna, energiczna dziewczyna lat osiemnastu - zdradzała figurą, strojem i zachowaniem, że zajmuje w społeczeństwie pozycję o kilka szczebli wyższą od tej, jaka przypada w układzie jej obecnym towarzyszom. Nad drugim z kolei wozem rozpięto na obręczach budę z płótna tak szczelnie, że niepodobieństwem było dojrzeć, co się pod nią kryje. Na pozostałych wozach nie znajdowało się nic cennego, tylko proste sprzęty i przedmioty osobistego użytku, jakie służą zwykle ludziom, którzy w każdej chwili, bez względu na porę roku i odległość, gotowi są zmienić miejsce zamieszkania.

Ziemia tu była jak ocean, gdy ucisza się szalejąca burza i niespokojne wody wzbierają ciężką falą: tak samo regularnie sfalowana powierzchnia rozpościerała się niemal bez końca i nie było na czym zatrzymać spojrzenia. Tu i ówdzie wznosiło się z dna doliny drzewo z rozpostartymi, nagimi gałęziami, jak samotny statek. Wrażenie potęgowało jeszcze kilka dalekich kęp krzaków, które majaczyły na zamglonym widnokręgu jak wyspy wśród oceanu. Wędrowcy nie mogli się oprzeć przykremu uczuciu, że przebyć trzeba jeszcze długie, nie kończące się chyba obszary, nim znajdą teren odpowiadający najskromniejszym choćby wymaganiom rolnika.

Mimo to przywódca emigrantów spokojnie szedł naprzód, nie mając innego przewodnika prócz słońca. Z każdym krokiem świadomie oddalał się od siedzib cywilizacji i zapuszczał coraz głębiej, może bezpowrotnie, na tereny barbarzyńskich i dzikich mieszkańców kraju. Jednakże gdy dzień zaczął się chylić ku zachodowi, umysł emigranta, niezdolny zapewne wcześniej pomyśleć o sprawach nie związanych bezpośrednio z bieżącą chwilą, za-

Wówczas w Ameryce czternaście lat.

przątnęła troska o to, jak wobec nadchodzącej ciemności zaspokoić potrzeby rodziny.

Doszedł do szczytu wzgórza wyższego niż inne, zatrzymał się na chwilę i rozglądał ciekawie na prawo i lewo, szukając dobrze sobie znanych znaków wskazujących miejsce, gdzie znaleźć można trzy rzeczy niezbędne wędrowcom: wodę, opał i pastwisko.

Widocznie jego poszukiwania były bezowocne, bo po paru minutach leniwego obserwowania okolicy zaczął schodzić z łagodnego zbocza. Ogromna jego postać poruszała się ciężko i bezwładnie, podobna spasionemu zwierzęciu, pociąganemu przez spa-dzistość terenu.

Postępujący za nim młodzi ludzie poszli w milczeniu za jego przykładem. Powolne ruchy zarówno zwierząt, jak i ludzi świadczyły, że bliska jest już chwila, gdy będą musieli odpocząć. Dla pomęczonych zwierząt splątana trawa kotliny stanowiła okrutną przeszkodę i trzeba było popędzać je batem. W chwili gdy wszystkich, z wyjątkiem idącego na czele mężczyzny, ogarniać zaczęło znużenie, gdy wszyscy, jakby za wspólnym impulsem, rzucali przed siebie niespokojne spojrzenia, cała grupa zatrzymała się nagle, uderzona nieoczekiwanym widokiem.

Słońce zapadło już za najbliższą linię wzgórz, ciągnąc za sobą płonący tren. W samym środku tej powodzi ognistego światła zjawiła się postać ludzka, tak dobrze widoczna na złocistym tle i pozornie tak bliska, że - zdawało się - wystarczyło wyciągnąć rękę, by jej dotknąć. Człowiek ten był olbrzymiego wzrostu, a jego postawa świadczyła o smutku i zadumie. Choć stał zwrócony twarzą w kierunku naszych wędrowców, otaczał go blask tak jaskrawy, że nie sposób było zgadnąć, jak wygląda i kto on zacz.

Widok ten wywarł na podróżnych potężne wrażenie. Mężczyzna idący na czele zatrzymał się i wpatrywał w tajemnicze zjawisko z jakimś tępym zainteresowaniem, które wkrótce przemieniło się w zabobonny lęk. Synowie, opanowawszy pierwsze zdziwienie, zbliżyli się wolno ku ojcu, a za ich przykładem poszli ci, którzy prowadzili wozy; wkrótce wszyscy utworzyli jedną grupę, oniemiałą ze zdumienia. Choć większość z nich sądziła, że oglądają nadprzyrodzoną zjawę, paru śmielszych młodzieńców pochyliło w przód strzelby, gotowe do strzału. Dał się słyszeć szczęk odwodzonych kurków.

-  Każ im iść na prawo! - ostrym, zgrzytliwym głosem zawołała dzielna żona i matka. - Aza lub Abner na pewno opowiedzą nam dokładnie, co to za stworzenie.

-  Nieźle byłoby popróbować strzelby - mruknął mężczyzna o tępej fizjonomii, którego rysy i wyraz twarzy przypominały w uderzający sposób  ową  energiczną kobietę.   Zdjął z ramienia strzelbę, pochylił się zręcznie w przód i oświadczył stanowczo: - Mówią, że setki Wilków Pawni* polują na tych równinach. Jeżeli tak jest, to z pewnością nie zauważą braku jednego człowieka ze swego plemienia.

-  Stój! - dał się słyszeć łagodny, lecz pełen przerażenia głos kobiecy. Nietrudno było zgadnąć, że wypowiedziały te słowa drżące wargi młodszej z dwu kobiet. - Nie jesteśmy tu wszyscy, to" może być ktoś z naszych.

-  Któż to teraz wychodzi na zwiady?! - krzyknął zagniewany ojciec obrzucając chmurnym spojrzeniem gromadkę krzepkich synów. - Zniż broń, zniż broń - powiedział odtrącając wycelowaną   strzelbę   ogromnym   paluchem.   Wyraz   jego   twarzy świadczył, że niebezpiecznie byłoby go nie posłuchać. - Nie dokonałem jeszcze tego, co powinienem, a choć niewiele już pozostało, muszę to skończyć w spokoju.

Tymczasem niebo zmieniało barwy. Oślepiający blask ustępował z wolna spokojniejszemu, przyćmionemu światłu, a w miarę jak gasły barwy tła, wyolbrzymione kształty tajemniczej postaci malały do naturalnych rozmiarów. Gdy już nie można było wątpić w oczywistą prawdę, przywódca wyprawy uznał, że niegodną byłoby rzeczą wahać się dłużej, i ruszył w drogę. Kiedy schodził ze zbocza pagórka, przezorność nakazała mu rozluźnić pasek strzelby i na wszelki wypadek trzymać ją w pozycji wygodniejszej do strzału.

Ale jasne było, że nie ma powodu do takiej czujności. Od chwili kiedy obcy tak nieoczekiwanie pojawił się, zda się, zawieszony między niebem i ziemią - ani nie ruszył się z miejsca, ani też nie okazywał żadnych wrogich zamiarów. Zresztą teraz, gdy widać go było wyraźnie, nie ulegało wątpliwości, że gdyby nawet

Pawni (ang. Pawnee - czyt. Pauni) - nazwa indiańskiego plemienia żyjącego na preriach mirclzy Missouri i Platte (stan Nebraska).

żywił względem wychodźców nieprzyjazne zamiary, nie zdołałby wprowadzić ich w czyn. Człowiek, który doświadczał trudów życia przez przeszło osiemdziesiąt zim i lat, wiosen i jesieni, nie mógłby wzbudzić lęku w mężczyźnie tak silnym jak przywódca emigrantów. Chociaż nieznajomy wyglądał na osłabionego, niemal na cierpiącego, było w nim coś, co wskazywało, że to czas położył na nim swą ciężką rękę, a nie choroba. Jego ciało zwiędło, lecz nie było zniszczone. Ubrany był prawie wyłącznie w skóry, obrócone włosem na wierzch. Z ramienia zwisał mu rożek z prochem i mieszek na kule. Wspierał się na niezwykle długiej strzelbie, która, podobnie jak jej właściciel, nosiła na sobie ślady wieloletniej ciężkiej służby.

Gdy grupa wędrowców podeszła tak blisko do samotnego człowieka, że mogli się słyszeć nawzajem, z trawy u jego stóp rozległo się ciche szczekanie i duży, bezzębny pies myśliwski o zapadniętych bokach wstał leniwie ze swego legowiska i otrząsając się zajął pozycję, która wskazywała, że sprzeciwia się dalszemu zbliżaniu podróżnych.

-  Leżeć! Hektor, leżeć! -powiedział jego pan głosem, który wiek uczynił nieco głuchym i drżącym. - Czegóż chcesz, piesku, od ludzi, którzy mają przecież prawo podróżować!                    *

-  Choć jesteśmy ci obcy, wskaż nam miejsce, gdzie moglibyśmy schronić się na noc, jeżeli znasz tę okolicę - rzekł przywódca emigrantów. - Gdzie mogę rozbić obóz na noc? Nie jestem wybredny, gdy chodzi o spanie i jedzenie, ale tacy doświadczeni podróżni jak ja cenią świeżą wodę i dobrą paszę dla bydła.

-  Chodź za mną, a znajdziesz i jedno, i drugie. Niewiele więcej mógłbym ci ofiarować na tej biednej ziemi.

Mówiąc to starzec zarzucił na ramię ciężką strzelbę - a uczynił to bez wysiłku, co w jego wieku było czymś niezwykłym - po czym bez dalszych słów poprowadził ich przez wzgórze do sąsiedniej doliny.

ROZDZIAŁ        DRUGI

I

Rozbijcie namiot, tu spocznę dziś w nocy. A jutro... jutro? - ach, wszystko mi jedno.

"Ryszard III"

AVkrótce podróżni dostrzegli niezawodne wskazówki świadczące

0 tym, że w pobliżu znajdą wszystko, czego im potrzeba. Przejrzyste źródło z głośnym bulgotem tryskało ze zbocza, łącząc swe wody z wodami podobnych źródełek w sąsiedztwie; i razem z nimi tworzyło strumień, którego bieg przez prerię widoczny był na mile, bo zdradzały go kępy krzewów i zieleni, rozrzucone tu i tam na ziemi zroszonej wilgocią. W tym więc kierunku szedł nieznajomy, a za nim ochoczo dążyły konie, czując instynktownie, że czeka je strawa i odpoczynek. Doszedłszy do miejsca, które uznał za odpowiednie, starzec zatrzymał się. Przywódca emigrantów rozejrzał się bacznie dokoła, badając okolicę z rozwagą, jak człowiek znający się na rzeczy.

- No tak, możemy tu zostać - powiedział zadowolony z wyników oględzin. - Chłopcy, słońce zaszło, ruszajcie się żwawo.

Młodzieńcy okazali mu posłuszeństwo w sposób dość osobliwy. Z szacunkiem wysłuchali rozkazu i nadal obserwowali okolicę sennym i obojętnym wzrokiem.

Tymczasem starszy podróżny, orientując się widocznie, jakie pobudki kierują jego dziećmi, zdjął torbę i strzelbę, po czym przy pomocy mężczyzny, który poprzednio zdradzał tyle ochoty do strzelania, zaczął spokojnie wyprzęgać konie.

Wreszcie najstarszy z synów wysunął się ociężale naprzód

1  bez najmniejszego wysiłku zagłębił siekierę aż po trzonek w miękkim drzewie topoli. Przez chwilę stał, przyglądając się skutkom swego uderzenia z lekceważeniem, z jakim olbrzym mógłby

patrzeć na bezsilny opór karła, a potem - wymachując siekierą nad głową z wdziękiem i zręcznością, z jakimi mistrz sztuki szermierczej mógłby władać szlachetniejszym, choć o wiele mniej pożytecznym orężem - szybko przerąbał drzewo, którego wysoki pień poddał się woli młodego zucha i runął. Pozostali podróżni patrzyli na to z jakimś leniwym zaciekawieniem, aż pokonane drzewo legło na ziemi. Wtedy, jakby na sygnał do ogólnego ataku, przystąpili wszyscy do pracy. Ze zręcznością i pośpiechem, które mogły wprawić w zdumienie laika, ogołocili z drzew i krzewów teren niezbyt rozległy, lecz wystarczający na ich potrzeby, a zrobili to tak dokładnie i niemal tak szybko, jakby przeleciał tamtędy huragan.

Nieznajomy w milczeniu, lecz z uwagą przypatrywał się ich pracy, aż wreszcie odszedł z gorzkim uśmiechem, mrucząc coś do siebie, jak gdyby przez wzgardę nie chciał głośniej okazać swego niezadowolenia. Przecisnąwszy się przez gromadę energicznej i ruchliwej młodzieży, która zdążyła już rozniecić wesołe ognisko, zaczął z zaciekawieniem śledzić ruchy przywódcy emigrantów oraz jego odrażającego pomocnika.

Konie i bydło, puszczone przez nich na swobodę, skubały teraz chciwie smaczne i pożywne liście ściętych drzew, a przywódca emigrantów i jego pomocnik krzątali się koło wozu. Choć pojazd ten wydawał się równie cichy i pozbawiony pasażerów jak inne wozy, obaj mężczyźni nie szczędzili sił, by odciągnąć go daleko od reszty taboru, na miejsce suche i nieco wzniesione, leżące na skraju zarośli. Przynieśli potem tyczki, grubsze ich końce wbili mocno w ziemię, a cieńsze przytwierdzili do łęków, podtrzymujących pokrycie wozu. Z jego wnętrza wyciągnęli długi zwój płótna, rozpostarli je nad całością, a brzegi przymocowali kołkami do ziemi. W ten sposób powstał bardzo wygodny i dość przestronny namiot. Wspólnymi siłami ruszyli wóz, ciągnąc go za wystający spod namiotu dyszel. Gdy znalazł się pod gołym niebem, nie okryty, jak zwykle, zasłoną, traper zobaczył na nim jedynie kilka lekkich mebelków. Podróżny natychmiast przeniósł je sam do namiotu, jak gdyby wejście tam było przywilejem, nie przysługującym nawet jego najbliższemu kompanowi.

Ciekawość wzrasta w człowieku pod wpływem samotności, toteż stary mieszkaniec prerii, śledząc ostrożne i tajemnicze czyn-

13

ności dwóch mężczyzn, nie mógł oprzeć się temu uczuciu. Zbliżył się do namiotu i właśnie miał rozchylić dwie jego poły z widocznym zamiarem dokładnego obejrzenia wnętrza, gdy nagle ten sam mężczyzna, który już raz godził na jego życie, schwycił go za ramię i dość brutalnie manifestując swą siłę, odepchnął od miejsca, które starzec uznał za najbardziej dogodny punkt obserwacyjny.

-  Jest taka uczciwa zasada, przyjacielu - zauważył sucho, ale z bardzo groźnym spojrzeniem - i na ogół bezpieczna, która mówi: pilnuj własnego nosa.

-  Rzadko się zdarza, by ludzie przywozili na to pustkowie coś, co chcieliby ukryć - odrzekł starzec pragnąc widocznie przeprosić za zamierzone zuchwalstwo, lecz nie bardzo wiedząc, jak to uczynić. - Zaglądając tam nie chciałem nikogo obrazić.

-  Pewnie rzadko się zdarza, by tu w ogóle ludzie przyjeżdżali - brzmiała szorstka odpowiedź. - To, zdaje się, stary kraj, ale nie jest chyba przeludniony.

-  Kraina ta jest tak stara jak wszystko, co stworzył Wszechmocny, i ma pan rację, mówiąc, że nie jest przeludniona. Wiele miesięcy minęło od chwili, gdy oczy moje oglądały twarz koloru mej twarzy. Powtarzam, przyjacielu, że nie chciałem nikogo urazić. Liczyłem na to, że za płótnem ukaże się moim oczom coś, co mi przypomni minione lata.

Kończąc to proste wyjaśnienie nieznajomy cicho się oddalił, uznając zapewne, że każdy ma prawo do tego, by w spokoju cieszyć się swoim dobytkiem, i nie należy mu zakłócać tej przyjemności. Gdy szedł ku małemu obozowisku emigrantów, usłyszał ochrypły i władczy głos ich przywódcy, który zawołał:

-  Ellen Wadę!

Dziewczyna, która razem z innymi przedstawicielkami jej płci krzątała się teraz przy ognisku, słysząc to wezwanie wybiegła ochoczo i minąwszy nieznajomego z chyżością młodej antylopy, natychmiast zniknęła za zakazanymi ścianami namiotu.

Młodzi mężczyźni, których siekiery dokonały już swego dzieła, byli jak zwykle leniwie i niedbale zajęci różnymi pracami. Wkrótce ukończyli te zajęcia, a gdy otaczającą ich prerię okrywać poczęła ciemność, zabrzmiał donośnie ostry głos energicznej niewiasty, która przez cały czas postoju nieustannie strofowała swą leniwą dziatwę, i obwieścił daleko i szeroko, że czeka już wie-

H

czorny posiłek. Choć różne cechy miewają ludzie pogranicza, zazwyczaj nie brak im cnoty gościnności. Gdy emigrant usłyszał wołanie żony, począł szukać wzrokiem nieznajomego, by zaofiarować mu poczesne miejsce na skromnej wieczerzy, na którą zostali tak bez ceremonii wezwani.

-  Dziękuję, przyjacielu - rzekł starzec w odpowiedzi na nieco szorstkie zaproszenie, by zajął miejsce przy dymiącym kotle - dziękuję serdecznie, lecz ja już spożyłem mój dzisiejszy posiłek, a nie należę do ludzi, co to własnymi zębami kopią sobie grób. Zasiądę jednak z wami, jeśli sobie tego życzysz, bo dawno już nie widziałem, jak ludzie mojej rasy spożywają swój chleb powszedni.

-  To znaczy, że od dawna mieszkasz w tych okolicach - rzucił emigrant raczej w formie uwagi niż pytania, mając przy tym usta pełne - a nawet zbyt pełne wybornej homminy*, przygotowanej przez gospodarną, choć gburowatą połowicę. - Mówiono nam, że nie spotkamy tu wielu osadników, no i muszę przyznać, że powiedziano prawdę, bo - jeżeli nie liczyć kanadyjskich kupców na szlaku wielkiej rzeki - jesteś pierwszym białym człowiekiem, jakiego spotkałem na przestrzeni tych, jak powiadasz, pięciuset mil z górą.

-  Chociaż spędziłem kilka lat w tej okolicy, trudno mnie nazwać osadnikiem, bo nie mam właściwie domu i rzadWb kiedy przebywam dłużej niż miesiąc na tym samym terenie.

-  Jesteś więc myśliwym - rzekł jego rozmówca i obrzucił spojrzeniem nowego znajomego, jak gdyby chcąc ocenić jego ekwipunek. - Wydaje mi się, że jak na myśliwego nie masz najlepszej broni.

-  Stara jest i należy się jej odpoczynek, tak jak i jej panu - odparł starzec kierując na strzelbę spojrzenie pełne szczególnego wyrazu żalu i przywiązania. - A mogę też powiedzieć, że nie bardzo jesteśmy oboje potrzebni. Mylisz się, przyjacielu, zowiąc mnie myśliwym. Jestem tylko traperem.

-  Jeśli jesteś dobrym traperem, musisz mieć w sobie także i coś z myśliwego, bo tutaj te dwa zajęcia na ogół idą w parze.

-  Tym większy więc wstyd dla tych, co mają dość siły, by polować z bronią w ręku - zawołał stary traper. Przez przeszło

Hommina - potrawa z kukurydzy, jadana wówczas na kresach Ameryki.

15

 

pięćdziesiąt lat chodziłem ze strzelbą po preriach i lasach i nie zastawiałem sideł nawet na ptaka fruwającego po niebie, a tym bardziej na zwierzę, którego jedynym ratunkiem są nogi.

-  To przecież wszystko jedno, czy zdobywa się skórę zwierzęcia za pomocą strzelby czy pułapki - rzekł jak zwykle gru-biańskim tonem ponury i niemiły towarzysz emigranta. - Ziemia została stworzona dla człowieka, a więc dla niego są i zwierzęta na ziemi.

-  Wydaje mi się, że masz niewiele łupów, jak na człowieka, który zapuścił się tak daleko - szorstko przerwał mu emigrant, pragnąc widocznie zmienić temat rozmowy. - Mam nadzieję, że lepiej powiodło ci się ze skórkami.

-  Niewiele tego wszystkiego potrzebuję - spokojnie odpowiedział traper. - Trochę odzieży i jedzenia, oto wszystko, czego trzeba człowiekowi w moim wieku. I na cóż zdałoby mi się to, co nazywasz łupem? Mógłbym tylko, od czasu do czasu, przehandlo-wać go za rożek prochu lub sztabę ołowiu.

-  A więc nie urodziłeś się w tych stronach, przyjacielu? - zapytał podróżny.

-  Urodziłem się nad brzegiem morza, choć znaczną część życia spędziłem w lasach.

Wszyscy emigranci spojrzeli na niego, jak patrzą ludzie, którzy niespodziewanie spostrzegli coś niezwykłego, interesującego.

-  Słyszałem, że to bardzo daleko od wód Zachodu do brzegów wielkiego morza.

-  Uciążliwa to wyprawa, przyjacielu, wiele podczas niej widziałem i wiele zaznałem znojów i utrapień.

-  Trzeba zapewne pokonać wiele przeciwności?

-  Siedemdziesiąt pięć lat wędruję tym szlakiem, a na całej jego długości, od Hudsonu zaczynając, nie znalazłbyś siedemdziesięciu pięciu mil... nie, nawet połowy tego... gdziebym nie posilał się kiedyś zwierzyną przez siebie złowioną. Lecz to są próżne przechwałki! Cóż znaczą czyny przeszłości, gdy życie dobiega kresu!

-  Spotkałem raz kogoś, kto płynął statkiem po rzece, o której on mówi - odezwał się jeden z synów cichym głosem, jak gdyby nie był pewny swych wiadomości i sądził, że człowiekowi, który widział tak wiele, wypada okazać szacunek. - Z tego, co opo-

wiadał, przypuszczam, że to jest potężna rzeka i w całym swym biegu dość głęboka, by mógł płynąć po niej statek.

-  Jest to szeroka i głęboka droga wodna. Nad jej brzegami wyrosło wiele pięknych miast - odrzekł traper. - A jednak w porównaniu z wielką rzeką wydaje się zaledwie potokiem.

-  Nie nazywam rzeką wód, które człowiek może obejść! - wykrzyknął niemiły towarzysz przywódcy wyprawy. - Przez prawdziwą rzekę człowiek musi się przeprawić, nie może jej okrążyć jak niedźwiedzia na łowach.

-  Przyjacielu, czy zaszedłeś daleko na zachód? - przerwał znów ojciec, który wyraźnie chciał nie dopuścić do głosu swego gburowatego towarzysza. - Widzę, że dostałem się teraz na szeroki pas wyrębu.

-  Możesz jechać tygodniami i wciąż będziesz widział to samo. Nieraz myślałem, że Pan umieścił pas nagich prerii na pograniczu Stanów, aby ostrzec ludzi, do czego mogą doprowadzić ziemię przez swą głupotę! O tak, całymi tygodniami, a nawet miesiącami można wędrować przez te otwarte pola i nie znaleźć domu ani schronienia dla człowieka, ani dla zwierzęcia.

Po chwili ciszy traper na nowo podjął wątek rozmowy, nie mówiąc wprost, jak to nieraz czynią mieszkańcy pogranicza.

-  Na pewno nie było ci łatwo, przyjacielu, przechodzić w bród rzeki i przedzierać się aż tak głęboko w prerię z zaprzęgami koni i stadami bydła?

-  Trzymałem się lewego brzegu głównej rzeki - rzekł emigrant - dopóki nie zaczęła prowadzić na północ. Wtedy przeprawiliśmy się tratwą na drugi brzeg, i to bez wielkich strat. Co prawda, moja kobieta będzie miała w przyszłym roku mniej o jedno czy dwa runa owcze, a dziewczęta straciły jedną ze swych krów, ale na tym się skończyło.

-  Zapewne będziecie szli dalej na zachód, dopóki nie znajdziecie odpowiedniejszej dla osiedlenia się ziemi?

-  Dopóki nie uznam za stosowne zatrzymać się lub zawrócić - odpowiedział szorstko emigrant.

Z wyrazem niezadowolenia na twarzy powstał nagle, przerywając dalszą rozmowę. Traper i reszta obecnych poszli za jego przykładem, po czym emigranci, nie zwracając wiele uwagi na gościa, zaczęli przygotowywać się do spoczynku. Już przedtem zbu-

2 - Preria

17

dowano kilka altanek, a raczej szałasów z gałęzi drzew, szorstkich koców domowego wyrobu oraz skór bizona, nie dbając o nic prócz chwilowej wygody. Do tych szałasów schroniła się matka i dzieci, i z pewnością natychmiast pogrążyły się we śnie. Mężczyźni, zanim mogli pomyśleć o wypoczynku, musieli wykonać prace należące do ich obowiązków: uzupełnić obwarowanie obozu, starannie zasypać ogniska, dorzucić paszy bydłu, wyznaczyć straż, która miała czuwać nad bezpieczeństwem wędrowców w godzinach nadchodzącej już głuchej nocy.

Dwaj młodzieńcy wzięli strzelby i udali się jeden na prawy, drugi na lewy> kraniec obozu, gdzie stanęli na posterunkach.

Traper nie przyjął zaproszenia, by ułożyć się do snu na słomie emigrantów. Oddalił się z wolna, pomijając ceremonię pożegnania.

Przez jakiś czas szedł bez celu, nie wiedząc dobrze, gdzie nogi go niosą. Wreszcie, doszedłszy do szczytu jakiegoś wzniesienia, zatrzymał się i po raz pierwszy od chwili opuszczenia obozowiska ludzi, którzy wzbudzili w nim tyle wspomnień, uświadomił sobie, gdzie się znajduje. Postawił strzelbę na ziemi, oparł się na niej i pogrążył w głębokim zamyśleniu. Pies położył się u jego stóp. Nagle groźne warknięcie wiernego zwierzęcia wyrwało starca z zadumy.

-  Co takiego, piesku? - spytał serdecznym głosem i spojrzał tak, jak gdyby zwracał się do stworzenia równego sobie inteligencją. - Cóż takiego, piesku? Ha! Hektor, co wietrzysz? To niepotrzebne, piesku, na nic niepotrzebne. Nawet łanie przychodzą teraz igrać sobie przed naszymi oczyma, nie lękając się dwóch starych niedołęgów. Mają instynkt, Hektorze, i wiedzą, że nie trzeba się nas obawiać.

Pies podniósł głowę i odpowiedział na słowa pana długim i żałosnym skomleniem, a potem znów schował pysk w trawę, lecz skomlał dalej.

-  Ależ ty mnie najwyraźniej przed czymś ostrzegasz, Hektorze! - rzekł jego pan ściszając przezornie głos i bacznie rozglądając się dokoła.

Pies złożył głowę na ziemi i przestał skomleć. Zdawało się, że drzemie. Lecz bystre oczy jego pana dostrzegły daleko jakąś postać. W zwodniczym świetle miesiąca wydawało się, że płynie ona

18

nad tym samym wzniesieniem, na którym stał traper. Po chwili jej kształty zarysowały się wyraźniej i ukazała się zwiewna figurka kobieca. Przystanęła, namyślając się zapewne, czy może bez obawy iść dalej.

-  Zbliż się, jesteśmy twymi przyjaciółmi - rzekł traper. - Jesteśmy twoimi przyjaciółmi i żaden z nas nie wyrządzi ci krzywdy.

Łagodny ton jego głosu ośmielił kobietę. Mając zapewne jakieś ważne zadanie do spełnienia, zbliżyła się i stanęła przy starcu. Wówczas poznał w niej dziewczynę, którą przedstawiliśmy już czytelnikowi jako Ellen Wadę.

-  Sądziłam, że pan odszedł - rzekła rozglądając się niespokojnie dokoła. - Nie myślałam, że to pan.

-  Nie ma znów tak wielu ludzi na tych pustynnych przestrzeniach - odparł traper.

-  Och, wiedziałam, że mam przed sobą człowieka, i zdawało mi się nawet, że poznaję głos psa - rzekła pośpiesznie, jak gdyby chciała coś wyjaśnić, choć sama nie wiedziała co, i nagle urwała, widocznie zaniepokojona, że powiedziała zbyt wiele.

-  Nie spostrzegłem psa przy zaprzęgach twego ojca - sucho zauważył traper.

-  Mojego ojca! - wykrzyknęła zapalczywie dziewczyna. - Ja nie mam ojca. Mogę chyba nawet powiedzieć, że nie mam przyjaciół.                                              '

Traper spojrzał na nią z wyrazem dobroci i zainteresowania, które sprawiły, że jego ogorzała twarz, zawsze szczera i łagodna, stała się jeszcze bardziej ujmująca.

-  Dlaczego więc odważyłaś się przyjść tutaj, gdzie jest miejsce tylko dla silnych? - zapytał. - Czyż nie wiedziałaś, że gdy przeszłaś wielką rzekę, pozostawiłaś za sobą to, co zawsze stoi na straży słabszych i młodych, takich jak ty?

-  O czym pan mówi?

-  O prawie. Czasem prawo jest ciężkie, ale myślę, że jest

0  wiele trudniej żyć tam, gdzie go nie ma. Tak, tak, prawo jest potrzebne, by brało w opiekę tych, co nie zostali obdarzeni siłą

1  mądrością. Zapewne, moje dziecko, jeżeli nie masz ojca, masz przynajmniej brata?

-  Niech Bóg broni, by ktoś z tych ludzi, których niedawno

19

pan widział, był mi bratem lub kimś bliskim czy drogim! Ale proszę, powiedz mi, staruszku, czy rzeczywiście nie spotkał pan tu białych prócz nas? - pytała dziewczyna, która była zbyt niecierpliwa, by czekać, aż powoli, w sposób właściwy jego wiekowi i rozwadze, udzieli jej wyjaśnień.

- Nie spotkałem ich przez długi czas. Spokój, Hektor, spokój - dodał słysząc ciche, przytłumione warczenie psa. - Pies węszy coś niedobrego! Czarne niedźwiedzie z tych gór zapuszczają się czasami jeszcze dalej. Ten pies nie zwykł się skarżyć na łagodną zwierzynę. Nie jestem obecnie tak zręczny do strzelby i tak pewny moich strzałów jak niegdyś, lecz w swoim czasie zabijałem najdziksze zwierzęta prerii. Nie lękaj się więc, dziewczyno.

Podniosła oczy, po kobiecemu badając najpierw wzrokiem ziemię u swych stóp, a potem objęła spojrzeniem wszystko, co znajdowało się w kręgu widzenia. Wyraz jej twarzy świadczył raczej o niecierpliwości niż zaniepokojeniu.

Słysząc krótkie szczeknięcia psa spojrzeli w drugą stronę i wtedy ukazała się im prawdziwa, choć niewyraźnie zarysowana przyczyna tego drugiego ostrzeżenia.

R    O    Z    D    Z    I    A

TRZE

C    I

Takis gorący jak wszyscy w Italii I tak aę szybko unoszą zapały, Jak się zapala w tobie chęć uniesień

"Romeo i Julia"

Traper, chociaż okazał zdziwienie spostrzegłszy zbliżającą się ku niemu jeszcze jedną ludzką postać, zwłaszcza że nadchodziła ona od strony przeciwnej obozowi emigrantów, zachował jednak spokój człowieka przywykłego do niebezpieczeństw.

- To jest mężczyzna - powiedział - mężczyzna, w którego żyłach płynie krew białej rasy, bo gdyby był Indianinem, szedłby lżejszym krokiem. Trzeba się przygotować na najgorsze - mieszkańcy, spotykani na tych dalekich ziemiach, są zwykle okrutniejsi niż dzicy czystej krwi.

Mówiąc to podniósł strzelbę do oka sprawdzając dotykiem stan krzemienia w kurku i prochu w panewce. Lecz gdy pochylał lufę strzelby, rękę jego gwałtownie powstrzymały drżące dłonie towarzyszki.

-  Na miłość boską, nie śpiesz się zbytnio! - zawołała. - To może być przyjaciel, znajomy, sąsiad.

-  Przyjaciel! - powtórzył starzec spokojnie, oswobadzając rękę, którą chwyciła dziewczyna. - Rzadko spotyka się przyjaciół, a w tym kraju rzadziej niż w innych. Okolica zbyt słabo jest zaludniona, by można było przypuścić, że człowiek, który się ku nam zbliża, jest choćby tylko znajomym.

-  Gdyby to był nawet nieznajomy, nie chciałbyś chyba przelewać jego krwi!

Traper uważnie przyjrzał się jej niespokojnej, przerażonej twarzy, a potem opuścił na ziemię kolbę karabinu, widocznie zmieniając nagle zamiar.

21

-  Nie - powiedział raczej do siebie niż do wylęknionej towarzyszki. - Niech się zbliży. Sidła na zwierzynę, skóry, a nawet moja strzelba staną się jego własnością, jeżeli ich zażąda.

-  On ich nie zażąda, on ich nie potrzebuje - mówiła dziewczyna. - Jeśli jest uczciwym człowiekiem, zadowoli się tym, co ma, i nie będzie chciał rzeczy, które są cudzą własnością.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl