James B.J. - Obietnica Shiloha, J

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
B.J. James
OBIETNICA
SHILOHA
PROLOG
— Przyszedłeś za wcześnie, Butler!
OskarŜenie to wypowiedział człowiek o ponurej twarzy,
patrzący na Shiloha Butlera jak wielki drapieŜny ptak.
— Doprawdy? — spytał łagodnie Shiloh.
Spojrzał na zegarek i znów na rozmówcę, unosząc'
wymownie prawą brew. Lewą miał ściągniętą przez bliznę,
która przecinała jak załamana błyskawica jego oko i
policzek.
To uprzejme wyzwanie nie zmieniło wyrazu twarzy
szeryfa Martina. Przez długą, odmierzoną dokładnie,
chwilę szeryf patrzył z gniewem na tego ciemnego,
twardego męŜczyznę. Potem, odsuwając krzesło od biurka,
przyznał z niechętnym szacunkiem:

Jest pan o czasie, to ja się spóźniłem. Muszę jeszcze
raz zadzwonić, ostatnia referencja do sprawdzenia —
dodał, siląc się na łagodność.

Poczekam.
Ton Shiloha był spokojny, w przeciwieństwie do jego
spojrzenia. Blizna równieŜ nie ujmowała intensywności
jego niebieskim oczom.
— Proszę bardzo.
Martin wzruszył ramionami. Kiedy podnosił słuchawkę,
dodał burkliwie, usiłując być gościnnym;
5
— Jeśli nie jest pan amatorem stania pod drzwiami,
moŜe pan równie dobrze wejść.
Shiloh usiadł na krześle przy oknie. Poczeka. Umiał
czekać. I obserwować. I słuchać. Musiał się tego nauczyć.
Kiedyś istnienia ludzkie zaleŜały od niego. MoŜe będą
znów zaleŜeć?
Zza okien dobiegały uliczne odgłosy miasteczka, tłukąc
w szyby jak komary. Shiloh wyczuwał podniecenie,
krąŜące jak prąd elektryczny w tych odgłosach. Senne
miasteczko Lawndale w Georgii znów nawiedziły kłopoty.
Komuś groziło duŜe niebezpieczeństwo. Niewiarygodne
niebezpieczeństwo groziło Meg Sullivan i jej dzieciom.
Kiedy lokalne gazety, głosząc zasadę wybaczania i
miłości bliźniego, Ŝerowały na losie tych niewinnych ludzi,
a bezpieczni w swojej anonimowości obywatele plotkarsko
wyraŜali troskę, Shiloh przybył, aby ofiarować schronienie.
PoniewaŜ Meg Sulliwan nie znała go, musiał korzystać z
odpowiednich kanałów. Musiał zdobyć bezwzględną
aprobatę kogoś, komu Meg ufała — aprobatę szeryfa
Barneya Martina.
Shiloh wiedział, Ŝe aby to osiągnąć musi czekać i słu-
chać, ale czasu zaczynało brakować. Niespokojnie od-
wrócił się od okna i skupił się na głosie, który sączył się do
telefonu.
Szeryf, z miękkim akcentem południowca, swoimi
sądującymi pytaniami obnaŜał osobowość Shiloha.
Nic nie było tabu. Ani wspomnienia, które wracały
czasami w nocnych koszmarach, ani tragedią, która
zatruwała satysfakcję z tego, Ŝe pozostało się przy Ŝyciu.
Shiloh czekał z kamienną twarzą. Wypowiadane ze
śpiewnym, południowym akcentem słowa szeryfa mogłyby
dotyczyć nudnej przeszłości jakiegoś bezosobowego zera, a
nie Ŝycia i honoru Shiloha Butlera.
6
Była to konieczna niedyskrecja. Shiloh znosił ją jak człowiek
przyzwyczajony do następstw rozpaczliwych wyborów, z siłą
zrodzoną z cierpliwości nabytej w parnych głębiach zielonego
piekła. A jednak kiedy minął kwadrans, a szeryf ciągle
prowadził swoje śledztwo z niespieszną drobiazgowością,
nawet ta cierpliwość zaczynała się wyczerpywać.
Ćwicząc panowanie nad sobą, Shiloh przeniósł swoją uwagę
na otoczenie. Chłonął zaniedbaną elegancję sufitu i
podniszczonego parkietu, oglądał uginające się półki
przepełnione zdumiewającą mieszaniną kryminałów, dzieł
prawniczych i obszarpanej klasyki. Potem jego uwaga
przeniosła się na gazetę leŜącą na biurku szeryfa. Grube
nagłówki były jak wyrzut sumienia, a fotografia kobiety z
dziećmi, umieszczona w czarnej ramce — bolesnym
przypomnieniem.
Powinien był przybyć wcześniej, zrobić więcej. Ale nie
uczynił tego, a teraz mogło juŜ być za późno. śółć
niewypowiedzianego przekleństwa zapiekła go w gardle.
Barney Martin skończył juŜ rozmowę i pochylał się ku
niemu, opierając się na pięściach wielkich jak bochenki.
Czarne oczy zwęziły się pod opadającymi powiekami.
— W porządku, synu — powiedział lekko chrypiąc. —
Wiedziałem, Ŝe jesteś tym za kogo się podajesz. Wie to
kaŜdy, kto kiedykolwiek czytał finansowe szmatławce. Teraz
dzięki paru senatorom i kilku generałom wiem, Ŝe zajmujesz
się tym, czym mówiłeś, Ŝe. się zajmujesz.
Poruszył się cięŜko na krześle, aŜ zajęczało skórzane
obicie. Było jasne, Ŝe sprawdzanie referencji się skończyło i
było jasne, Ŝe czegoś jeszcze brakuje. Po doświadczeniu
nabytym w ciągu godzin spędzonych
7
w towarzystwie tego męcząco drobiazgowego człowieka,
Shiloh wiedział, Ŝe odpowiedź uzyska wtedy, kiedy szeryf
uzna to za stosowne.
Dźwięki z ulicy znów przeniknęły do pokoju. Nie-
zręczna cisza jakby je wzmacniała. Ukośne promienie
słońca sączyły się przez okno. Poranek mijał, kaŜda
sekunda była cenna, ale szeryf nie śpieszył się. Shiloh
uświadomił sobie, Ŝe zarówno on, jak i kłopoty, oczekują
w tym zakurzonym miasteczku na decyzję tego
przebiegłego męŜczyzny, tak zuŜytego jak jego ksiąŜki i
tak solidnego i otwartego jak jego biuro.
Martin przestał krytycznie przyglądać się Shilohowi i
skierował wzrok na gazetę leŜącą na biurku.
— Co właściwie pana obchodzi nasza Meg i jej dzie-
ci? — przeszedł do sedna sprawy z prawie niegrzecz-
ną szczerością.
Shiloh oczekiwał tego pytania. Zdziwiłby się gdyby nie
padło.
— Zupełnie nic. Tylko tyle, Ŝe chcę jej pomóc. Jeśli mi
pozwoli.

Mówi pan jednak, Ŝe jej nie zna.

Widzieliśmy się raz, przez chwilę, na pogrzebie jej
męŜa. Na pewno tego nie pamięta,
Szeryf stał w zamyśleniu, patrząc na Shiloha. Potem
wsunął ręce do kieszeni i. odwrócił się do okna, kierując
wzrok na jakiś odległy punkt miasteczka.
— Przed ślubem Keith Sullivan słuŜył w Wietnamie
razem z panem?
To pytanie nie wymagało odpowiedzi. Shiloh czekał na
dalszy ciąg.
— Spędziliście dziesięć lat w tym samym więzieniu
Vietcongu. Jako dowódca, nie dopuścił pan do roz-
proszenia oddziału. Stracił pan tylko jednego czło-
wieka.
8
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl