Jak działają złodzieje mieszkań, Kto nas oszukuje
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jak działają złodzieje mieszkań
mieszkania Centralne Biuro Śledcze pracowało ponad rok. 26-letnia Sandra M. i jej ojciec 48-letni Grzegorz M. już nie proponują nikomu pomocy w oddłużeniu mieszkań. Nie obiecują, że znajdą nowy lokal, a dłużnikowi jeszcze dopłacą. - Lecz ich ofiary stały się już bezdomnymi - mówi podinspektor Joanna Kącka z komendy policji.
Nie mamy już żadnej nadziei
Wiesława Rychter (56 lat, była szwaczka, 14 lat temu miała udar, na rencie, wychowuje 15-letniego Patryka):
- Renta plus alimenty to 850 złotych miesięcznie. Nawet książek dziecku nie mam za co kupić. No to zadłużyłam naszą kawalerkę. Żeby wyjść z tego, szukałam jakichś małych dwóch pokoi w kamienicy na zamianę, nawet węglem mogłabym opalać, żeby tylko syn miał własny kąt, a ja - mniejszy czynsz. Trzy lata temu sama ściągnęłam Sandrę, w gazecie się ogłaszała jako pośredniczka. Obiecała, że długi w spółdzielni spłaci a mieszkanie wynajdzie. I jeszcze 45 tysięcy mi da za tę zamianę. Z rodzicami Sandry kiedyś w jednej szwalni pracowałam. "To znajomi, nie oszukają mnie" - myślałam.
Sandra pokazała kilka mieszkań, jedno nawet znośne. "Wymeldujemy panią, kawalerkę się sprzeda, to będę miała pieniądze i nowe dla pani wyremontuję". Spytałam ją, czemu właścicielka biura zamiany mieszkań nie ma pieniędzy na remont. "Tak się skumulowało, bo mam dużo remontów w jednym czasie" - mówiła. Obiecywała, że pojedziemy do Castoramy, to sobie wybiorę panele i farby. "Dwa tygodnie i jedziemy na zakupy".
Nie przyjechała. Nie odbierała telefonu. Po kilku dniach zadzwoniła, że mieszkanie nieaktualne i bardzo jej przykro. Ale mam się nie martwić, bo ma już coś nowego. W odrapanej kamienicy w centrum miasta, wyglądała jak do rozbiórki. W mieszkaniu okna powybijane, drzwi na gwoździu się trzymały. A ona znów, że pięknie wyremontuje, farby pozwoli wybrać. Co miałam zrobić? Nóż miałam na gardle, pieniędzy brakowało, to był jedyny sposób, żeby wyjść z problemów. Zgodziłam się jechać do notariusza, żeby zamiana była legalna. Grzegorz M. miał nas zawieźć. Sandra po mnie przyszła i mówi, że musimy na ojca chwilę poczekać, to ja się zdążę kawki napić. Myślę, że ona mi czegoś do szklanki nasypała, bo byłam później półprzytomna. Nic z wizyty u notariusza nie pamiętam. Patryk mi dopiero przypomniał, gdzie to było, bo pojechaliśmy razem. Wróciłam bez dokumentów, wyszło, że dali mi 20 tysięcy, a przecież obiecali 45. I przysięgam, pojęcia nie miałam, że zrzekłam się za to własnego mieszkania.
Krótko potem, gdy wróciłam z synem od lekarza, zamki w drzwiach były wymienione. Zostaliśmy bez dachu nad głową, tak jak staliśmy. Tułamy się po wynajmowanych mieszkaniach. Kilka miesięcy byliśmy u znajomych, udostępnili pokój, w zamian pomagałam przy pracach domowych. Potem przygarnął nas inny znajomy. Później szukałam na wolnym rynku. Na żadne z mieszkań nie było mnie stać. Pojedynczy pokój u ludzi kosztował 700 zł miesięcznie. Gdy nie miałam na czynsz, właścicielka wzięła w zastaw komputer i telewizor. Błagałam o wsparcie w pomocy społecznej. Dali 120 złotych zapomogi. Wypłakałam się dzielnicowemu. Podobno inni oszukani przez tę Sandrę mają gorzej. Dał mi adresy schronisk dla bezdomnych.
Że nie czytałam? Głupia baba!
Maria Ciesielska (64 lata, była nauczycielką języka polskiego, w depresji):
- Żeby smarkula mnie, starą, tak wyrolowała! Sandra jeszcze 26 lat nie miała, jak rok temu stanęła w tych drzwiach: że pomogą, przejmą moje mieszkanie, a zadłużenie spłacą. Skąd wiedziała o długu? Nie powiedziała, ja nie pytałam. On rósł latami - moja renta to trochę ponad tysiąc, komorne z opłatami - prawie 600. Na leki - na poprawę nastroju i zmiany zwyrodnieniowe, przez które prawie nie mogę chodzić - wydaję po 300 złotych. Przestałam kontrolować kwotę zadłużenia. Mieszkanie jest dwupokojowe, własnościowe, mieszkam razem z siostrzeńcem. Nic mu nie powiedziałam o wizycie Sandry. W głowie miałam to jej: "pomagamy", a ja potrzebowałam pomocy. Mieszkanie obiecała mniejsze, tańsze i w bloku z cegły. Przysłała swojego ojca Grzegorza M. Ten grał świętego, zapewniał, że rozwiążą wszystkie moje kłopoty, ale muszę z nim pojechać do notariusza i podpisać dokumenty. Byłam przerażona, bo mówili mi, że moje mieszkanie jest zaplanowane do . "Mam wylądować na bruku?" - myślałam. Powiedziałam sobie tylko, że jakby ten notariusz przyjmował w prywatnym mieszkaniu, to uciekam. Ale nie, M. zawiózł mnie pod do okazałego budynku z dużym napisem "notariusz". Uspokoiłam się, bo wszystko wyglądało profesjonalnie. "Tu mnie przecież nie oszukają" - pomyślałam. I podpisałam, co kazali. Że nie czytałam? Głupia, stara baba. To było pełnomocnictwo do dysponowania moim mieszkaniem. Po jakimś czasie pokazali mi to moje nowe lokum - po ciemku weszliśmy na trzecie piętro. Niewiele było widać. Obiecali, że wyremontują. W drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji benzynowej. Myślałam, że chcą tankować. Ale podsunęli drugie pismo - podpisałam, że M. zapłacił mi za mieszkanie, choć nie dostałam przecież ani grosza. Ale obiecywali, że za dwa tygodnie będę się mogła przeprowadzić.
Siostrzeńcowi w końcu o wszystkim powiedziałam. Szlag go trafił, od razu poczuł, że to oszuści. Policję wzywał. W internecie wpisał nazwisko M. i od razu wyświetliły się opinie oszukanych. Ale przecież w papierach wszystko było legalnie. Jak się zorientowałam, co zrobiłam, chciałam popełnić samobójstwo. Trafiłam na miesiąc do szpitala psychiatrycznego. A siostrzeniec przeżywał tu . M. mnie wymeldował. Mógł, bo przecież w papierach jasno miał napisane, że to już nie moje, tylko jego mieszkanie. Przyprowadził jakiegoś typa, nowego właściciela mieszkania. Człowiek się tu wprowadził, w asyście policji wymieniali zamki. Siostrzeniec się zawziął, że nigdzie nie wyjdzie - na szczęście z nim nikt umowy nie podpisywał, nie mogli go wymeldować czy wyprowadzić siłą. Po kryjomu wymienił zamek, gdy "nowy właściciel" wyszedł . Przez całe tygodnie nie wychodził z domu, bo wiedział, że nie będzie miał gdzie wrócić. Znajomi mu jedzenie przynosili. Przez ponad siedem miesięcy nie mieliśmy światła - elektrownia odłączyła, a my nie mogliśmy ubiegać się o włączenie, bo jakim prawem? Nie byliśmy przecież właścicielami. Nikt nam nie chciał pomóc, na policji słyszałam, że sama przecież oddałam mieszkanie. Dopiero w kwietniu tego roku sprawą zajęła się prokuratura, wyszło na jaw, że ci M. to szajka. Mam kontakt z innymi oszukanymi - to są prawdziwe dramaty, ludzie są bezdomni.
Zabrali nawet garnki i zdjęcia
Teresa Szamburska (63 lata, z zawodu cholewkarz, rencistka) i Zbigniew Szamburski (65 lat, kiedyś operator maszyn w farbiarni, choruje na alzheimera).
Teresa: - Kawalerka w bloku z wielkiej płyty to było wszystko, czego dorobiliśmy się z mężem przez 40 lat. Kilka lat temu on stracił pracę, ja miałam nieco ponad 600 złotych emerytury. Poszłam na wcześniejszą ze względu na córkę, która od urodzenia jest niepełnosprawna. Kiedy dwa lata temu dostałam telefon od , że grozi nam eksmisja, byłam załamana. Sandra M. przyszła dzień po tym telefonie - elegancka, sugestywna pośredniczka. Anioł, który miał załatwić tańsze mieszkanie, wyremontowane i z wygodami. Jeszcze 10 tysięcy obiecywała. Jestem ostrożna, obiecałam sobie, że nie będę nic podpisywała, póki nie dostanę dokumentów, że nowe mieszkanie jest moje. Ale na chwilę straciłam czujność i M. pojechali do notariusza z moim mężem.
Zbigniew: - Nie wiedziałem, że jestem u notariusza. Sandra M. i jej ojciec mówili przecież, że jedziemy do spółdzielni mieszkaniowej, żeby sprawdzić, jaki mamy dług. Zawieźli mnie gdzieś, podsunęli dokumenty, mówili, gdzie podpisać.
Teresa: - Mąż nie wygląda na osobę niedołężną czy nieświadomą, ale to chory człowiek. Nie zawsze wie, gdzie jest, bywa zagubiony, jak nie z tego świata. U notariusza podpisał, że sprzedaliśmy naszą kawalerkę M. Dwie godziny później oni już ją komuś innemu przehandlowali. Zbyszek nie dostał żadnej umowy i, oczywiście, ani grosza. Po kilku tygodniach wpadła Sandra z ekipą do przeprowadzek. Tłumaczyła, że musimy natychmiast opuścić mieszkanie. Pojechaliśmy do córki, jak staliśmy.
Zbigniew: - W domu został telewizor, ubrania, zdjęcia, nawet skarpety.
Teresa: - Sandra mówiła, że zabiera wszystko do magazynu za miasto, że tam nasz dobytek będzie bezpieczny, a jak się już będziemy przeprowadzać do tego wyremontowanego mieszkania, to wszystko odzyskamy. I że za dwa tygodnie będziemy już na swoim. Ale zawsze coś nie wychodziło z podpisaniem umowy w administracji - albo administratorka była na pogrzebie, albo dyrektor na wczasach, albo oferta okazywała się z jakichś powodów nieaktualna. Tak mówiła Sandra. Wciąż jej wierzyliśmy, a ona rzucała adresami kolejnych mieszkań, które chce nam wyremontować. Coś mnie tknęło, jak podała taki, pod którym mieszkają nasi znajomi. Później przestała odbierać telefony. Dwa lata minęły, jak mieszkamy w jednym pokoju z niepełnosprawną córką i wnuczką nastolatką. Bez meldunku. Właściwie jesteśmy bezdomni. Co nam da, że oszuści zostali zatrzymani? Oni nam całe życie zabrali - od kawalerki po garnki i zdjęcia z młodości. Nic nie mamy.
Eksmisja byłaby lepsza
Sprawą "pośredników" CBŚ zajęło się w marcu tego roku. Funkcjonariusze ustalili, że Sandra M. i Grzegorz M. działali co najmniej od dwóch lat. Są dowody, że zdobyli w tym czasie co najmniej 13 mieszkań wartych nie mniej niż milion złotych. Poszkodowanych może być kilkudziesięciu. Podejrzanych o udział w procederze jest na razie osiem osób. Trudno sobie wyobrazić, by notariusze nie mieli świadomości, w czym biorą udział. Za działanie w grupie przestępczej wszystkim grozi do 12 lat więzienia.
A co z ofiarami? - Ich sytuacja jest bardzo skomplikowana. Gdyby zostali eksmitowani, byłoby dużo łatwiej, bo miasto musiałoby przydzielić inne mieszkania - mówi mecenas Gerard Krajewski, pełnomocnik Wiesławy Rychter. - Teraz w mieszkaniach, które utracili, mieszkają już inni ludzie, którzy je kupili i nie znali historii oszustwa. Poszkodowani mają dwie możliwości: złożyć do sądu wniosek o przywrócenie posiadania lub, po zakończeniu procesu przeciw oszustom, dochodzić pieniędzy w sądzie cywilnym i wnioskować o unieważnienie sprzedaży. Żadna z metod nie daje gwarancji sukcesu, każda może zająć lata. Półtora roku temu złożyłem wniosek o przywrócenie posiadania w imieniu klientki. Sąd nie wyznaczył jeszcze terminu rozprawy.