Jackson Lisa - Daj mi szansę, Jackson Lisa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lisa Jackson DAJ MI SZANSĘ, TIFFANY
Mamie i Tacie
Jesteście najwspanialsi
ROZDZIAŁ 1
T
o tu się zaszyła! J.D. Santini obrzucił krytycznym spojrzeniem duży dom z zapuszczonym ogrodem. W
widocznym miejscu, blisko ulicy, wbito w ziemię tablicę z napisem „Mieszkania do wynajęcia”. Tiffany wybrała
sobie na kryjówkę szarą drewnianą landarę w stylu kolonialnym, z wykuszowymi oknami, beżowymi okienni cami
i ciemnym, fantazyjnie zdobionym dachem.
Istny cud architektury, pomyślał nie bez ironii J.D., co na niewiele się zdało, ponieważ nie zmniejszyło jego
zdenerwowania. Ścisnął dłonie w pięści, przysięgając w duchu, że nie wywłaszczy jej z tego domu. A przynajmniej
nie od razu. Zresztą, przecież przyjechał tu wyłącznie dla jej dobra i w jak najlepiej pojętym interesie dzieci. Tylko
dlaczego czuł się przy tym jak ostatni łajdak?
- Psiakrew! - zaklął głośno, wyskakując z dżipa na palące lipcowe słońce. Fala upału typowego o tej porze roku
dla południowego Oregonu, omal nie zwaliła go z nóg.
Był coraz bardziej zły. Napytał sobie kłopotów i to na własne życzenie. Zresztą, czego innego mógłby oczekiwać,
wdając się w konszachty z własnym ojcem?
Sięgnął na tylne siedzenie dżipa cherokee i wyciągnął bagaże, składające się z wysłużonego brezentowego wora
oraz nesesera.
- Teraz albo nigdy - mruknął pod nosem.
Słowo „nigdy” zabrzmiało złowieszczo. Noga go wciąż bolała przy chodzeniu, a mimo to przerzucił worek przez
ramię, ujął rączkę nesesera i energicznie ruszył w kierunku domu ceglaną ścieżką, która aż prosiła się o położenie
nowej zaprawy. Będąc już na ganku, starał się nie przyglądać zbyt dokładnie śladom zapuszczenia i rozkładu:
obłażącym z farby framugom i zardzewiałym rynnom. Przekonywał się w duchu, że przecież nic go to nie
obchodzi. Co było taką samą prawdą jak twierdzenie, że papież jest mahometaninem.
Obchodziło go absolutnie wszystko, co dotyczyło Tiffany, czy tego chciał, czy nie. Była wdową po jego
rodzonym bracie, matką dwojga bratanków i jedyną na świecie kobietą, o której nie umiał zapomnieć. Poza tym
była osobą, z którą zawsze wiązały się kłopoty.
J.D. nacisnął dzwonek. Słuchał, jak delikatny, przytłumiony dźwięk rozlega się za drzwiami, i wyczekiwał, z
trudem hamując niecierpliwość. Co miał jej powiedzieć? Że teraz to on jest właścicielem większej części tego
starego domu, ponieważ jego starszy brat był niepoprawnym hazardzistą? Że najlepiej byłoby sprzedać posiadłość i
kupić mniejsze, bardziej nowoczesne i wygodniejsze mieszkanie? Że dzieci powinny... No właśnie, co powinny
dzieci? Znów się przeprowadzać? Żyć pod kuratelą, w cieniu klanu Santinich? J.D. żachnął się na tę myśl. On sam
całymi latami walczył o niezależność i wyzwolenie od dusznej, przytłaczającej atmosfery panującej w rodzinie. Ale
to nie to samo. W końcu był samodzielnym, bezdzietnym mężczyzną, co zasadniczo odróżniało go od Tiffany,
Stephena i Christiny.
Czarny kot śmignął w cieniu rozrośniętych rododendronów i azalii. We wnętrzu rozległ się odgłos kroków i
drzwi uchyliły się odrobinę.
- Kto tam? - Głos należał do chłopca.
- Stephen?
- Tak?
- To ja, twój stryj.
- Stryj?
- Tak, jestem J.D.
- Och. - Stephen mimowolnie westchnął, a jego śniada twarz zaróżowiła się z emocji. Otworzył szerzej drzwi i
odsunął się, wpuszczając gościa do środka.
- Co ci się stało w nogę?
- Jechałem na motorze i próbowałem uniknąć spotkania pierwszego stopnia z rowerzystą.
- Tak? - Stephen uśmiechnął się na ten żarcik i oczy mu rozbłysły.
J.D. pomyślał, że za parę lat z chłopca wyrośnie przystojny mężczyzna. Na razie przypominał szczeniaka, który
ma za duże łapy i uszy. Już niedługo zniknie dziecinny zarys szczęki, a rysy twarzy staną się męskie i
proporcjonalne. J.D. dostrzegł w bratanku podobieństwo do samego siebie sprzed lat, z czasów młodości durnej i
chmurnej, z lat trudnego dorastania.
- Masz własny motor? - Chłopak był wyraźnie zaciekawiony.
- Miałem. Teraz jest w warsztacie.
- Jaki?
- Harley.
- Super.
J.D. zdawał sobie sprawę, że harleyem bardziej zaimponował bratankowi, niż gdyby się przedstawił jako
Rockefeller.
1
- Teraz nie wygląda super. Nie masz pojęcia, co jedno głupie drzewo może zrobić z maszyną.
Stephen uśmiechnął się krzywo. J.D. zauważył, że chłopak ma brudne i zmierzwione włosy, w jego oczach czai
się niepokój, a muskuły na karku tężeją, jakby miał za chwilę rzucić się do ucieczki.
- Jest mama?
- Ona... Nie, nie ma jej w tej chwili. - Stephen spuścił wzrok, wpatrując się uporczywie w kwietny wzór na
chodniku zaścielającym schody na piętro.
- Mama jest w więzieniu - pisnął z góry cienki dziecięcy głosik. Buzia otoczona burzą czarnych loków wychynęła
znad poręczy.
- Co?
- Zamknij się, Chrissie. - Stephen rzucił siostrze mordercze spojrzenie.
- O czym ona mówi? - J.D. ostro zwrócił się do chłopca.
- O niczym. Chrissie sama nie wie, co plecie.
- A właśnie, że wiem - oburzyła się dziewczynka.
- No dobra, to już powiem. Mama pojechała na policję.
- Po co?
- Nie wiem - wymamrotał Stephen. Było oczywiste, że kłamie. - Byłem zajęty pilnowaniem tej smarkuli.
- Nie jestem smarkula. - Christina z trudem gramoliła się po schodach na swoich krótkich nóżkach. Czarne
pierścionki włosów podskakiwały przy każdym kroku. Zaciekawione oczy dziecka były szeroko otwarte.
- Sami tu jesteście? - spytał J.D.
- Jest Ellie. - Christina podreptała przez hol i przystanęła w wahadłowych drzwiach.
- Kto to jest Ellie? - J.D. zwrócił się do bratanka.
- Pani Ellingsworth. - Stephen niezręcznie przestępował z nogi na nogę. - Mieszka tu u nas na dole. Kiedy mama
wychodzi do pracy, Ellie opiekuje się Chrissie.
- A co z tobą?
- Ja nie potrzebuję żadnej opieki - odparł chłopak, gwałtownie prostując plecy.
J.D. zdał sobie sprawę, że tą drogą daleko nie zajdzie. Postawił bagaże na podłodze.
- Czy możesz mi powiedzieć, kiedy mama wróci?
- Nie wiem. Myślę, że zaraz - burknął Stephen, ale chyba zawstydził się własnego niegrzecznego tonu, bo dodał
po chwili: - Możesz tu poczekać... W saloniku albo w...
W tym momencie Christina wyszła z kuchni i podreptała do jednego z dwóch wąskich trójkątnych okienek
umieszczonych po obu stronach drzwi.
- Mamuniuuu! - zwołała uszczęśliwiona. Nacisnęła klamkę i wybiegła na ganek.
J.D. odwrócił się i zobaczył Tiffany, która wyskoczyła z samochodu zaparkowanego na zacienionym podjeździe.
Wysoka i szczupła kobieta z sięgającymi ramion czarnymi włosami, które okalały jej regularną twarz, była
prawdziwą pięknością. Bez wątpienia należała do tych, na których męskie spojrzenia zatrzymują się na dłużej. „Ma
wabik” zwykła mówić jego matka.
Tiffany upchnęła w wielkiej torbie plik papierów, po czym podniosła wzrok. Gdy zobaczyła biegnącą po ścieżce
córeczkę, obdarzyła ją czułym uśmiechem, który jednak natychmiast zamarł na widok J.D. Jej oczy były takie, jak
zapamiętał: złotobrązowe. I niepokoiły go tak samo jak niegdyś. Tiffany spojrzała na niego wrogo i uniosła brodę.
Na jej policzkach wykwitł nagle rumieniec.
- Cześć, skarbie - powitała Christinę, unosząc ją w ramionach.
- Patrz, mamo. Mamy gościa.
- Widzę. - Tiffany wyprostowała się jak struna. Miała na sobie białą bluzkę bez rękawów, wciąż świeżą i
wyprasowaną, która pięknie kontrastowała z jej opaloną skórą. Ruszyła w kierunku drzwi. W rozcięciach spódnicy
koloru khaki migały jej długie, umięśnione nogi.
Tak, to było to. Nic dziwnego, że jego rozwiedziony brat od pierwszego wejrzenia zakochał się jak młokos w
Tiffany Nesbitt. Nic też dziwnego, że to samo przydarzyło się J.D. Niemal to samo.
- Mamo... Stephen odchrząknął, jakby miał trudności z wydobyciem głosu. - Mamo, stryj J.D. przyjechał.
- Widzę - powtórzyła Tiffany z niezadowoloną miną.
- Cześć, Jay.
- Cześć, Tiff.
- Zawsze miałeś znakomite wyczucie czasu - rzuciła z sarkazmem,
- Co się tu dzieje?
- Nic. Drobne nieporozumienia - odparła Tiffany i, trzymając na ręku córeczkę, weszła do domu i zamknęła za
sobą drzwi.
- Z policją?
- To był wydział do spraw nieletnich - sprecyzowała Tiffany, przeskakując wzrokiem ze szwagra na syna i z
powrotem. Gość zrozumiał, że to nie czas i miejsce na drążenie zapewne nieprzyjemnego tematu. Christina zaczęła
się wiercić, więc Tiffany postawiła ją na podłodze. - Wiesz, J.D., że prędzej śmierci bym się spodziewała niż ciebie
2
tutaj.
- Przepraszam, że cię nie uprzedziłem.
- To nie w twoim stylu - zauważyła spokojnie, jakby wcale jej to nie obchodziło. Jednak obrzuciła nieproszonego
gościa gniewnym spojrzeniem.
- Nie - przyznał, bo zdawał sobie sprawę, że zasłużył na reprymendę.
- Spływam, mamo - wtrącił się Stephen, patrząc krzywo spod zmierzwionej, opadającej na oczy grzywy. - My z
Samem idziemy popływać i na ryby.
- Ja i Sam. - Tiffany automatycznie poprawiła syna. - Miałeś siedzieć w domu. Przecież zawarliśmy umowę.
Stephen niepewnie potarł nos.
- Odrobiłem lekcje i zrobiłem wszystko, co mi kazałaś.
- To w lipcu jeszcze się tu chodzi do szkoły? - spytał zdziwiony J.D.
- To letnia szkoła. - Spojrzenie Tiffany nie złagodniało ani trochę.
- Głupia buda - dorzucił Stephen. - Mamo, naprawdę chciałbym popływać.
Tiffany spojrzała na zegarek. Widać było, jak zmaga się ze sobą, żeby nie przeciągać sporu z synem. Na jej
decyzji zaważyła obecność J.D.
- Zgoda, ale bądź tu o piątej.
- Ale mamo, przecież jest lato...
- Żadnych „ale”! O piątej albo nigdzie nie pójdziesz! - stwierdziła stanowczo.
Stephen najwyraźniej chciał się jeszcze targować, ale musiał przemyśleć sprawę, ponieważ zrezygnował. J.D
gotów był się założyć o każde pieniądze, że bratanek nie wróci o wyznaczonej godzinie.
- Posprzątałeś pokój? Masz tam porządek?
- Jak dla mnie, jest O.K.
- Uważaj, Stephen...
- To mój pokój i mnie wystarczy taki porządek, jaki mam. - Chłopak już stał przy drzwiach z mocno
podniszczoną deskorolką pod pachą. Z porysowanej powierzchni krzyczały kolorowe napisy. J.D. domyślał się, że
to nazwy kultowych zespołów rockowych. - Na razie!
- Masz być o piątej, pamiętasz?
- Tak, tak.
Tiffany odprowadziła syna wzrokiem.
- Ach, te nastolatki - szepnęła.
J.D. z trudem ją usłyszał, wyławiając z jej głosu nutę niepokoju. Nie mógł winić Tiffany za surowość. Stephen
musiał zostać wzięty w karby, i to radykalnie. Chłopak miał rogatą duszę i gdyby na wszystko mu pozwalać, za
parę lat mogłoby być naprawdę źle. Tiffany westchnęła i pokiwała głową, jakby wciąż jeszcze nie dokończyła
rozmowy z synem. Po chwili jednak zwróciła się do gościa:
- Chodźmy do kuchni. Ty też, Christina. - Tiffany szybko ruszyła korytarzem w stronę wahadłowych drzwi, które
gwałtownie pchnęła. J.D. podniósł bagaże i poszedł za nią, cudem unikając uderzenia. Kuchnia znajdowała się na
tyłach budynku i wyglądała jak reklama magazynu „Piękny dom”. Promienie słońca przenikały przez szyby,
rozświetlając wnętrze złocistym blaskiem. Z belki u sufitu zwisały wypolerowane mosiężne oraz miedziane
kociołki i patelnie, a ściany zdobiły pęki pachnących ziół, warkocze czosnku i sznury papryki. Na drzwiach dużej
lodówki umieszczono wystawę dzieł plastycznych autorstwa trzyletniej artystki, notatki ku pamięci i ważniejsze
numery telefonów. Słowem, czarująca domowa atmosfera.
Tiffany wzięła z parapetu buteleczkę aspiryny i wysypała na dłoń dwie tabletki.
- Boli cię głowa?
- Jak diabli. - Tiffany nalała sobie szklankę wody i połknęła lekarstwo. - A teraz mów, z czym przyjechałeś, Jay.
J.D. postawił worek i neseser i oparł się o kredens. Znów ogarnęło go poczucie winy na myśl o akcie własności
domu, schowanym na dnie nesesera. Choć miał za złe Tiffany Nesbitt Santini mnóstwo rzeczy, jednak wcale nie
chciał pomnażać jej problemów.
- No, Jay, śmiało! Nietrudno się domyślić, że nie wybrałeś się w drogę tylko po to, żeby mi powiedzieć dzień
dobry.
- Nie, ale rzeczywiście chciałem się z tobą spotkać.
- Ciekawe... czuję, że masz mi do powiedzenia coś takiego, czego wcale nie chcę słuchać.
W tym momencie przy drzwiach od ogrodu pojawiła się starsza pani w zbyt obszernych ogrodniczkach,
słomianym kapeluszu i rękawicach ochronnych. Na nosie miała okulary słoneczne, a w dłoni bukiet róż.
- Wydawało mi się, że słyszę jakieś głosy - powiedziała, wchodząc. Zatrzymała się nagle na widok J.D. - Nie
wiedziałam, kochanie, że masz gościa.
- Pani Roberta Ellingsworth, mój szwagier J.D. Santini - przedstawiła ich Tiffany.
- Miło mi panią poznać - powiedział J.D.
Kobieta energicznie wyciągnęła dłoń w uwalanej ziemią rękawiczce, spostrzegła swój nietakt i wybuchnęła
śmiechem.
3
- Mów mi Ellie, młodzieńcze, tak jak wszyscy. Weź kwiaty, Tiffany, przyniosłam je dla ciebie.
- Dzięki. Śliczne róże.
- Ja pomagałam! - oznajmiła z dumą Christina.
- Oczywiście, że pomagałaś, moje ty słoneczko. - Starsza pani zdjęła rękawiczkę i z czułością pogłaskała
dziewczynkę po głowie. - Co ja bym bez ciebie zrobiła!
- A co ja bez ciebie - westchnęła Tiffany i powąchała róże. - Dziękuję, Ellie, że znów zajęłaś się dzieciakami.
- Nie ma o czym mówić, kochanie, zawsze możesz na mnie liczyć.
- Napijesz się czegoś, Ellie? Mam mrożoną herbatę, ale może być i kawa - zaproponowała Tiffany.
- Nie teraz, wpadnę później - odparła starsza pani, ocierając wierzchem dłoni spocone czoło. Zsunęła z nosa
ciemne okulary, żeby się lepiej przyjrzeć nieznanemu mężczyźnie, który tak niespodziewanie pojawił się w kuchni
Tiffany. - Muszę się pospieszyć, bo zaraz rozpocznie się mój ulubiony serial.
- Czekaj, niech zgadnę... - W oczach Tiffany zabłysły wesołe iskierki. - Podły brat bliźniak porwał Dereka i
uwięził go, żeby się pod niego podszyć i poślubić Samanthę.
- Ciepło, ciepło. - Ellie się roześmiała. - Zdradzę ci pewien sekret: w „Życiu na wulkanie” niczego nie można do
końca przewidzieć. Przyjdę, jak się skończy, i wszystko ci opowiem. Do widzenia. Było miło cię poznać - zwróciła
się na pożegnanie do J.D.
- Cała przyjemność po mojej stronie - zrewanżował się, demonstrując znajomość dobrych manier.
- Ellie jest absolutnie cudowna - powiedziała z ciepłym uśmiechem Tiffany po wyjściu starszej pani. - Opiekuje
się dziećmi, kiedy jestem w pracy. - Nagle zdała sobie sprawę, że była przesadnie opryskliwa dla szwagra, zapytała
więc uprzejmym tonem:
- Masz ochotę czegoś się napić?
J.D. potrząsnął przecząco głową.
- Jeśli nie kawa czy herbata, to może coś mocniejszego.
- Nie, dziękuję. Może później.
- Później? - spytała, mrużąc oczy ocienione długimi rzęsami. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że zamierzasz
zostać na dłużej?
- Na trochę.
- To znaczy? - dopytywała się Tiffany, nie kryjąc niezadowolenia.
- Póki moja misja się nie zakończy.
- To brzmi dość zagadkowo - powiedziała, ustawiając róże na środku stołu i podziwiając swoje dzieło, Christina
kręciła się koło kuchennych drzwi.
- Mogę porysować? - spytała.
- Świetny pomysł! - powiedziała jej matka. Wytarła mokre ręce i sięgnęła po leżące na parapecie pudełko kredek.
Christina wykrzywiła buzię w podkówkę.
- Chcę rysować tam!
- Na dworze?
- Tak! Kredą!
- Proszę bardzo - zgodziła się Tiffany i otworzyła szufladę kredensu, która mieściła najrozmaitsze rzeczy -
potrzebne i niepotrzebne. Christina uśmiechnęła się, biorąc z rąk matki pudełko kolorowej kredy. Wyszła przez
drzwi prowadzące z kuchni do ogrodu i zabrała się za ozdabianie popękanego betonowego tarasu różnokolorowymi
esami-floresami. Tiffany obserwowała ją przez chwilę w milczeniu, a gdy przekonała się, że wszystko w porządku,
odwróciła się ku J.D. - A zatem, drogi szwagrze, komu lub czemu zawdzięczam twoją obecność? - spytała z ironią,
po czym szybko uniosła dłoń, by tym gestem powstrzymać jego odpowiedź. - Poczekaj, niech zgadnę. Misja,
powiadasz? Czyżby wysłała cię rodzinka, żebyś sprawdził, czy odpowiednio się prowadzę i właściwie wywiązuję
ze swoich obowiązków? Chodzi przecież o dzieci Philipa.
Tiffany zawsze był bystra, J.D. musiał to przyznać. Przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę, ukrywając
zakłopotanie.
- Przyjechałem w interesach - wyjaśnił enigmatycznie.
- Daj sobie spokój z tymi kłamstwami, Jay. W mojej kuchni na pewno nie ubijesz żadnego interesu. Mógłbyś się
wysilić na bardziej wiarygodne wyjaśnienie.
Tiffany zbliżyła się do niego na tyle, że poczuł delikatny zapach jej perfum. Był to ten sam zapach. Dobrze
zapamiętał. Nie dawał mu spokoju od ostatniego spotkania - trzymał wtedy Tiffany w objęciach i miał ją tak blisko
siebie! Zacisnął zęby i postanowił przejść do ataku.
- A może najpierw ty zechcesz mi wytłumaczyć, co, u licha, robiłaś w wydziale przestępczości nieletnich?
- Nie wydaje ci się, że nie powinieneś wsadzać nosa w cudze sprawy?
- Na pewno cudze?
- Potrafię dać sobie radę z własnymi dziećmi - odparła z naciskiem. - Wszystko mi jedno, co o tym myśli klan
Santinich. - Tiffany wyjrzała przez szybkę w kuchennych drzwiach, by sprawdzić, czy Christina nie usłyszy
niczego z rozmowy. Na wszelki wypadek zniżyła głos do szeptu. - Dobrze wiem, co twój ojciec wygadywał, kiedy
4
dowiedział się, że Philip chce się ze mną ożenić. Próbował go odwieść od tej decyzji, przedstawiając mnie w jak
najgorszym świetle jako naciągaczkę, dla której liczy się tylko konto przyszłego męża - dodała z oburzeniem.
Dobrze, że nie zna ani połowy inwektyw, jakimi obrzucał ją ojciec, pomyślał J.D. W tym momencie poczuł się
winny za grzechy całej rodziny.
- Słyszałam, że ty też wywierałeś nacisk na Philipa, żeby się ze mną nie żenił, uważając to za gruby błąd z jego
strony.
- Nie przeciągaj struny, Tiff - odparł J.D. Czuł, jak tężeją mu mięśnie na karku. - Miałem uzasadnione powody.
- Ani jednego dobrego - wycedziła z wściekłością przez zaciśnięte zęby.
- Może nie były dobre, ale dla mnie istotne.
- Philip i ja byliśmy... udanym małżeństwem - powiedziała, z godnością unosząc brodę.
- Skoro tak uważasz...
- Oczywiście!
Powstrzymał się od nie przemyślanej riposty i spojrzał na Tiffany. Jak zwykle wyglądała nad wyraz urodziwie, a
rozchylone usta i zarumienione z gniewu policzki tylko dodawały jej uroku. J.D. przekonał się, że nadal pożąda tej
kobiety. Wzbudziła w nim namiętność od pierwszego wejrzenia i od lat to się nie zmieniło. Do diabła, ale parszywa
sytuacja!
- Mogę usiąść? - spytał i nie czekając na odpowiedź, zajął jedno z krzeseł o wysokim oparciu, ustawione wraz z
pozostałymi wokół starego stołu na lwich nogach.
- Rób, co chcesz - odparła Tiffany, przeczesała palcami włosy i zrobiła minę, jakby miała sobie za złe, że jest
nazbyt ugodowa. - Jay, dlaczego mi wreszcie nie wyjawisz, co tak naprawdę cię tu sprowadza? Jeżeli kochana
rodzinka nie przysłała cię na przeszpiegi, musi być inny powód. Ostatnim razem słyszałam, że nie cierpisz ani
mnie, ani tego miasta.
- To za mocno powiedziane - zaoponował, choć w duchu przyznał jej rację. Nie miał za grosz zaufania do
Tiffany, a Bittersweet uważał za beznadziejne prowincjonalne miasteczko zamieszkane przez równie beznadziejny,
szary motłoch. - Wspomniałem już, że przyjechałem w interesach.
- Do Bittersweet? - Machinalnie odgarnęła kruczoczarny kosmyk z policzka. - To mało prawdopodobne.
- Rozstałem się z firmą.
- Coś podobnego! Wydawało mi się, że jesteś współwłaścicielem.
- Byłem. Odsprzedałem swoje udziały.
- Tak? A dlaczego?
- Ojciec zaoferował mi pracę.
Tiffany roześmiała się z niedowierzaniem.
- Daj spokój. Tylko mi nie wmawiaj, że otrzymałeś propozycję nie do odrzucenia, Jay. Ale numer! J.D. w firmie
Bracia Santini. Nie sądziłam, że dożyję czegoś podobnego.
- Ani ja - przyznał J.D. i dodał: - Ojciec wysłał mnie w interesach w te strony, pomyślałem więc, że wpadnę
zobaczyć, jak wam się żyje.
- Od kiedy tak ci na nas zależy? - Tiffany zawsze stawiała sprawy jasno i była szczera aż do granic dobrego
wychowania. Postanowił grać wedle jej reguł.
- Od zawsze - rzekł.
Złotobrązowe oczy Tiffany na moment pociemniały. Pochyliła głowę, zakłopotana.
- Czy powiesz mi teraz, co słychać u ciebie i dzieci?
- Już ci mówiłam. Radzimy sobie.
- Żadnych kłopotów?
- Żadnych takich, z którymi nie umiałabym sama sobie poradzić - odparła Tiffany, marząc tylko o jednym - żeby
J.D. natychmiast zapadł się pod ziemię. Wyjrzała przez okno, żeby sprawdzić, co robi Christina. - Możesz
przekazać swojemu tatusiowi, że u nas wszystko w porządku - dodała szybko, ale zaraz gestem unieważniła te
słowa. - Nie, powiedz mu, że jest wprost fantastycznie i tylko ptasiego mleka nam brakuje.
Tiffany nigdy nie żyła w zgodzie z seniorem rodu, Carlem Santinim ani z jego żoną, a swoją teściową. Jako druga
żona Philipa, w dodatku znacznie od niego młodsza, była przez Santinich uważana za smarkulę, która ma
przewrócone w głowie, a zarazem oszustkę, której zależy tylko na tym, żeby się dobrać do rodzinnego majątku.
Zważywszy, gdzie w końcu wylądowała, z perspektywy czasu wszystko to wydawało się makabryczną, okrutną
igraszką losu.
Nie miała zaufania także do J.D., nie wierzyła w szczerość jego intencji. Czy kiedykolwiek choć przez moment
rzeczywiście mu na niej zależało? Tiffany była zła na siebie, że na jego widok mocniej zabiło jej serce. Przecież
przyjechał do niej na przeszpiegi! Cóż z tego...Wciąż był męski, przystojny i pociągający. Zawsze jej się podobał,
choć starała się tego nie okazywać.
- A może porozmawiamy o przestępczości nieletnich?
- To moja prywatna sprawa - burknęła, ściskając dłonie w pięści.
Uśmiechnął się. Był to uśmiech zarazem cyniczny i seksowny. Mógł robić wrażenie na innych kobietach, ale nie
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]