Ja, Katarzyna Berenika Miszczuk(1)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KATARZYNA BERENIKA MISZCZUK
JA POTĘPIONA
1
- Do zobaczenia może kiedyś. - Piotr uśmiechnął się smutno na pożegnanie.
Kiwnęłam mu głową. Patrzyłam, jak jego wysoka, lekko zgarbiona sylwetka znika za drzwiami. Chwilę później usłyszałam, że zbiega po schodach. Trzasnęły drzwi od klatki schodowej.
Zostałam sama w mojej małej kawalerce na warszawskiej Pradze.
Wyjrzałam za nim przez okno. Zabrał wszystkie swoje rzeczy. Już nie byliśmy razem. Nie podjęliśmy tej decyzji wspólnie, to był mój pomysł. On chciał o nas walczyć.
Miałam do wyboru przystojnego, lecz odrobinę ciapowatego śmiertelnika, z którym mogłam przeżyć w spokoju całe życie, albo seksowny płomień Boga, przy którym moje życie mogło okazać się krótkie, ale bardzo burzliwe.
W końcu dorosłam do tego, by podjąć decyzję. Według Piotra - głupią.
Szarpnęłam za firankę.
- Beleth - wyszeptałam. - Gdzie jesteś?
Gdy z Piotrem opuściliśmy Niebo, starałam się go odnaleźć. Chciałam mu powiedzieć, że wygrał. Wygrał niekończący się wyścig z Piotrkiem. Zostawiłam go, żeby z nim być. A tu co? Diabeł zniknął. Nie tego się spodziewałam.
Obiecałam Piotrusiowi, że zabiorę go do Piekła na wycieczkę. Widziałam w tym swoją szansę, przystojnego diabła tam jeszcze nie było. Wróciłam do Arkadii, chociaż Archanioł Gabriel prosił mnie, bym szybko nie pojawiała się z powrotem. Spotkałam się ze zmarłymi rodzicami, którzy nie byli zadowoleni, że rozstałam się ze śmiertelnikiem, ale tam także nie udało mi się znaleźć Beletha.
Zapadł się pod ziemię.
Gdzie on mógł być?
Wielokrotnie wzywałam go w myślach, ale nie przyszedł. Pewnie mnie słyszał. O co mu chodziło? A może teraz, gdy nie musiał już walczyć o mnie z Piotrem, nie stanowiłam dla niego wyzwania? Może już mnie nie chciał?
Ściany kawalerki zaczęły się zbliżać, osaczając mnie.
To niemożliwe. Nie mógłby. Przecież... przecież wyznał, że mnie kocha.
Jestem głupia. W końcu to diabeł! Podstępem zwabił mnie do Piekieł i raz nawet zabił, żebym pomogła mu i diabłu Azazelowi w strąceniu Lucyfera z tronu Niższej Arkadii. Potem zaś robił wszystko, żeby zabić osobę, którą kochałam.
Ale powiedział, że to z miłości do mnie.
Czy mogłam mu w końcu zaufać?
Oparłam się ciężko o parapet i westchnęłam z irytacją. Diabeł nie chciał opuścić moich myśli. Czyja go kochałam? A jeśli tak, to co mnie za to czekało? Potępienie?
Pokręciłam głową. Dość tych bezsensownych rozważań. Beleth zawsze się pojawiał. Teraz też sam się znajdzie i znowu spróbuje mnie uwieść. Przecież nie mógłby się poddać. To nie było w jego stylu. Po co tracić czas na ponure rozmyślania.
Miałam czystą kartę. Nie zaszkodziło mi nawet stworzenie skrzydeł moim diabelskim przyjaciołom, dzięki czemu mogli spacerować po Edenii. Chyba po raz pierwszy nikt nie miał do mnie żadnych pretensji.
Byłam śmiertelniczką obdarzoną diabelskimi mocami oraz Iskrą Bożą, spadkiem po moich przodkach Adamie i Ewie. Miałam też klucz diabła, który zapewniał mi możliwość podróżowania w dowolne miejsce na świecie bez biletu i dodatkowych opłat w postaci cyrografu podpisanego za duszę.
Mogłam wszystko! Mogłam wedle własnego widzimisię pokierować swoją przyszłością. Dotknięciem palca przyswoić sobie wiedzę ze wszystkich podręczników świata. Porozumieć się w każdym języku, bo przekleństwo wieży Babel już mnie nie dotyczyło. Mogłam ratować świat przed zagładą, zostać bohaterką narodową, stworzyć nowe leki albo dokonywać wynalazków, mogłam...
Rozejrzałam się po pustym pokoju.
Mogłam też pójść na wieczorny spacer i zastanowić się nad swoją przyszłością spokojnie i bez patosu.
Stworzyłam sobie piękny, nowy płaszcz i dobrane pod kolor botki. Pstryknęłam palcami. Moje włosy ułożyły się na ramionach, jakbym właśnie wyszła od fryzjera. Oczy były perfekcyjnie umalowane. Uśmiechnęłam się do odbicia w lustrze czerwonymi wargami. Kobieta naprzeciwko mnie nie była już dawną, zakompleksioną Wiktorią.
Kochałam mieć moc.
Nucąc pod nosem, wyszłam z domu. Nie miałam celu. Po prostu szłam przed siebie tanecznym krokiem, zachwycona przyszłością, która malowała się przede mną w różowych barwach.
Po kilku minutach dostrzegłam po drugiej stronie ulicy Piotra. Nie spieszyło mu się do domu, skoro zdołałam go przypadkiem dogonić. Zwolniłam i ukryłam się w cieniu kamienic. Nie chciałam z nim rozmawiać. Nie mieliśmy sobie nic więcej do powiedzenia. Właśnie odchodził od kiosku. Zapalił papierosa z kupionej paczki.
To dla mnie kiedyś rzucił palenie. Teraz najwyraźniej było mu wszystko jedno. Zwłaszcza że tak jak ja miał moce diabelskie i Iskrę Bożą. Żadna choroba mu nie zagrażała. Pstryknięciem palców mógł pozbyć się raka płuc.
Hm, a może mogłabym zostać onkologiem? Będę przyjmowała tylko beznadziejne przypadki i leczyła je swoimi zdolnościami? Nie... wtedy Śmierć by się na mnie wkurzyła. Jej lepiej nie wchodzić w drogę bez ważnego powodu. Miała swoje plany wobec wszystkich.
Idąc drugą stroną ulicy, obserwowałam Piotra. Naprawdę zależało mu na naszym związku. Mnie też, ale... miałam wątpliwości, czy dokonałam dobrego wyboru. A raczej nie potrafiłam się zdecydować. A jak już się zdecydowałam, to cholerny Beleth gdzieś zniknął. Znowu się zasępiłam. Co powinnam teraz zrobić?
Piotrek zaciągnął się papierosem. Wiatr szarpał jego czarnymi, lekko kręconymi włosami. Lubiłam je przeczesywać palcami. Zaśmiałam się ponuro pod nosem. Nie okazywał tego, ale nasze rozstanie przyjął chyba z lekką ulgą. Nie musiał już się obawiać, że jakiś diabeł spróbuje zamordować go z zimną krwią.
Dochodząc do skrzyżowania, sięgnął do kieszeni, żeby wyciągnąć rękawiczkę. Przy okazji zgubił portfel. Sierota...
Rozejrzałam się szybko na boki, czy nic nie jedzie i czy gdzieś nie czai się strażnik miejski. Przebiegłam na ukos przez skrzyżowanie, co, biorąc pod uwagę moje dwunastocentymetrowe obcasy, było pewnie dość widowiskowe. Wskoczyłam na chodnik po drugiej stronie i podniosłam zgubę. Już miałam zawołać Piotra, ale zaskoczona zatrzymałam się w pół kroku.
Na płycie chodnikowej był narysowany duży biały krzyżyk albo iks. Symbol, którym oznacza się na mapie skarb lub cel podróży. Znajdował się dokładnie w miejscu, w którym upadł portfel, a w którym stałam teraz ja.
Piotr zauważył stratę i przystanął, grzebiąc w kieszeni. Odwrócił się do tyłu i widząc mnie, uśmiechnął się zaskoczony.
Coś było nie tak. Poczułam niebezpieczeństwo.
Piotrek ruszył spokojnym krokiem w moją stronę. Gdybym nie podniosła portfela, pewnie szybko by po niego podbiegł. W tym momencie znalazłby się w miejscu iks.
- Stój! - zawołałam. Zaskoczony zatrzymał się.
Na skrzyżowanie wjechała ciężarówka z mrożonkami. Pędziła prosto na mnie.
- WIKI! ! ! - krzyknął Piotrek i rzucił się w moją stronę.
Nie zdążył.
Znak iksa był dokładnie pode mną.
Zobaczyłam, już tylko światła ciężarówki.
***
Przystojny mężczyzna wyszedł z cienia po drugiej stronie ulicy. Pomimo wczesnej wiosny i chłodu miał na sobie tylko dopasowaną czarną koszulę. Tak czarną, że aż granatowe włosy ułożone w irokeza targał wiatr. Zabłysły złote tęczówki.
Na jego twarzy malowało się przerażenie. Nie mogąc ruszyć się z miejsca, wpatrywał się w zdarzenia, które rozgrywały się na jego oczach. Ludzie zaczęli biec do rannej. Jakiś przechodzień wezwał pogotowie, a spacerująca opodal kobieta zaczęła głośno lamentować.
Ktoś za jego plecami zaklaskał, wyraźnie rozbawiony.
- To było piękne, mój drogi - powiedział, pojawiając się tuż obok.
Mężczyzna miał włosy zaplecione w warkocz. Czarne, złowrogie
spojrzenie przewiercało rozmówcę.
- Ja nie chciałem - wydusił w odpowiedzi pustym głosem. - To znaczy chciałem, ale nie tak miało być. Azazel, naprawdę.
- Zastanawia mnie, co ty, Beleth, masz do tych ciężarówek - podstępny diabeł zdawał się go nie słyszeć. - Już drugi raz używasz tej samej marki mrożonek. Jestem bliski posądzenia cię o konszachty z tą firmą. Naprawdę cię nie rozumiem. Jest przecież tyle bardziej wyrafinowanych sposobów zadania śmierci.
- Nie żartuj! - warknął rozdrażniony Beleth.
Stali dłuższą chwilę w milczeniu, przyglądając się wypadkowi naprzeciwko. Przystojny diabeł czuł ucisk w gardle i walące mocno serce, co przecież nigdy wcześniej mu się nie zdarzało. Otarł spocone czoło. Działo się z nim coś niedobrego. Skrzywił się z niesmakiem. Przecież nie miał sumienia. Jak więc mógł czuć teraz boleśnie jego obecność?
Po drugiej stronie ulicy zatrzymała się z piskiem opon karetka pogotowia. Ratownicy rzucili się na pomoc, taszcząc nosze i torbę do reanimacji. Czerwona plama na chodniku powiększała się. Niedługo miała dosięgnąć krawężnika.
Sanitariusze niepotrzebnie się spieszyli. Beleth wykonał swoją pracę porządnie. Nie podejrzewał tylko, że we wszystko znowu wmiesza się Wiki.
Jego Wiki.
- Chciałem pozbyć się Piotra - mruknął.
- Domyślam się, że nie chciałeś na zawsze utracić Wiktorii, miłości twojego życia, promienia słońca i co tam jeszcze w takich wypadkach plotą zadurzeni śmiertelnicy - zakpił Azazel. - Mój drogi, ty to naprawdę potrafisz wszystko widowiskowo spieprzyć.
- Bądź cicho! - krzyknął Beleth. - Muszę szybko wymyślić, co mam teraz zrobić.
Ratownicy skierowali nosze w stronę karetki. Spod skrywającego ciało białego prześcieradła wysunęła się blada bezwładna ręka.
- Ja bym raczej doradził ci zastanowienie się, gdzie się ukryć. -Demoniczny kompan cofnął się w cień, by stworzyć tam przejście do Arkadii. -Obaj znamy Wiktorię. Nie spodoba jej się miejsce, w które trafi.
- Stamtąd nie można wrócić - odparł głucho Beleth. - Straciłem ją... Na zawsze...
- Och, daj spokój. Nie doceniasz Wiktorii. - Azazel znowu zaklaskał z uciechy. - Czuję w kościach, że będzie niezła zabawa.
2
Wokół mnie wisiała ciężka mleczna mgła. Okrywała podłogę, sufit oraz ściany. Wszystko wydawało się nieruchome, wręcz nierealne. Gdyby nie twardy grunt, który czułam pod stopami, mogłabym pomyśleć, że latam. Machnęłam ręką, usiłując przepędzić mgłę, ale niczego nie osiągnęłam. Stała się jedynie gęstsza.
Znajdowałam się w miejscu poza czasem. Tutaj przeprowadzano targi o dusze zmarłych. Potrzebny był do tego anioł, diabeł oraz oczywiście denat eskortowany przez Śmierć.
- No bez jaj! - krzyknęłam. - Znowu?!
Nie wiem, kto mi to zrobił, ale się doigrał. Nikt nie będzie mnie mordował bez ważnego powodu!
- Chyba tak - skrzeknął za mną nieprzyjemny głos, przypominający skrobanie widelca po talerzu.
Odwróciłam się zrezygnowana do starej przyjaciółki. Brązowy habit unosił się w powietrzu obok mnie. Śmierć nie miała ciała. Dzięki temu mogła niepostrzeżenie podkradać się do swoich ofiar, ekhm... klientów.
- Szybko nastąpiło nasze ponowne spotkanie - zauważyła. Śmierć była kobietą, chociaż starała się to ukryć. Ostatnio znalazłam jej chłopaka, małego putta pracującego w Niebie. Miał ciepłą posadkę w Administracji, przyjaznej odmianie piekielnego Urzędu. Pomagał zmarłym znaleźć się w zaświatach, organizował miejsce zamieszkania, pracę oraz herbatę.
- Co tam u Borysa? - zapytałam.
- Dobrze. Ma dużo pracy, ale to mi nawet pasuje. Ja muszę ogarnąć wszystkie zgony na świecie. Nie mogę poświęcać mu zbyt wiele czasu.
Pracoholiczka.
Westchnęłam ciężko. Nie chciałam znowu przez to wszystko przechodzić.
Zastanawiałam się, kto mnie zabił. Mógł to być Lucyfer albo Gabriel. Obaj chcieli zwerbować mnie do służby pośmiertnej. Zależało im na tym aż za bardzo. Podejrzewałam, że nie z powodu moich kompetencji. Władcy zaświatów po prostu chcieli zrobić sobie na złość. Przede mną rysowała się przyszłość diablicy lub anielicy. Nie sądziłam tylko, że tak szybko nadejdzie.
Ten, który przyspieszył mój koniec, oberwie. Oj, oberwie, i to porządnie. W ciągu krótkiego, ledwie dwudziestoletniego życia, zdążyłam już dwukrotnie umrzeć. Wcale mi się to nie podobało.
- To gdzie ten targ? - zapytałam.
- Nie ma targu. - Śmierć podparła się pod boki. Wydawało mi się, że jest rozbawiona. Do tej pory chodziłam w kółko, rozgarniając stopami mgłę, lecz teraz zatrzymałam się raptownie.
- Jak to nie ma? !
Każdy zmarły zgodnie z protokołem przechodził przez targ. Nie można go było ominąć. To tutaj decydowano, czy dusza trafi do Nieba, czy do Piekła. Diabeł i anioł tak długo wymieniali dobre uczynki i przewinienia zmarłego, aż któryś wygrywał i mógł zabrać denata ze sobą. Dusza musiała mieć eskortę.
- Ano nie ma targu - wyjaśniła Śmierć. - Twój los jest przesądzony. Nie trafisz ani do Piekła, ani do Nieba.
Nie rozumiałam, co do mnie mówiła. Jeśli nie tam, to gdzie?
- Trafisz do Tartaru - dokończyła i przezornie odsunęła się nieco, mimo że i tak nie mogłam jej nic zrobić.
Skoro nie zabił mnie Lucyfer ani Gabriel, to odpowiedź była prosta. Zrobili to Beleth i Azazel. Już sam głupi pomysł z krzyżykiem na ziemi powinien mnie na to naprowadzić.
Zatłukę...
- Jak to do Tartaru?! - wybuchnęłam. - Przecież musi być targ o duszę. Nawet wtedy, kiedy zmarły jest kierowany do Podziemi!
- Nie musi, jeśli ktoś da w łapę - wyjaśniła. No tak, zapomniałam.
- Zaraz, ale komu trzeba dać w łapę? - zamyśliłam się. - Aniołowi i diabłu?
Może uda się dotrzeć do przekupionej strony i zapłacić za siebie albo kogoś zastraszyć? Jestem w takim nastroju, że spokojnie podejmę się zastraszania. Umieranie nie jest niczym przyjemnym.
Śmierć pogwizdywała wesoło.
- Ja tam nic nie wiem - stwierdziła i zaczęła grzebać w przepastnych kieszeniach habitu.
Byłam zdruzgotana. Czemu to mnie się zawsze przydarza? Czy nieśmiertelni nie mogą sobie znaleźć innej zabawki? Mnie ta rola już zmęczyła.
Zerknęłam na Śmierć nadal grzebiącą po kieszeniach. Dobrze chociaż, że nie miała za sobą okrwawionego topora, którym rozprawiała się z opornymi klientami.
Czy ostatnią osobą, która bezprawnie trafiła do Tartaru, bo ktoś przekupił władze, nie był przypadkiem Hitler? - przypomniałam sobie.
Moja niska towarzyszka rzuciła przed nas mały przedmiot. Miniaturowa czarna dziura zaczęła się powiększać. Nie zobaczyłam w niej jednak gwiazd i konstelacji obecnych w prywatnych apartamentach Śmierci, ale czerń i pustkę. Wydało mi się, że usłyszałam chlupot wody. Zaciekawiona przysunęłam się bliżej. Takiego przejścia jeszcze nie widziałam. Co było po drugiej stronie? Woda szemrała zachęcająco, jednak nic nie było widać. Podeszłam jeszcze bliżej, żeby zerknąć do środka.
- Tak, tak. Hitler. Strasznie się wtedy rzucał. Nie mógł pogodzić się ze śmiercią - mruknęła znudzona i pchnęła mnie mocno między łopatki. - Pozdrów go ode mnie.
Zamachałam bezradnie rękami, pochylona niebezpiecznie nad czarną dziurą. Ciekawość jak zwykle nie wyszła mi na dobre.
Zostałam zassana przez przejście. Odprowadził mnie złośliwy rechot Śmierci.
3
Przekoziołkowałam kilka razy w kompletnej pustce. Krzyknęłam, ale ciemność pochłonęła mój głos. Zniknął. Czułam, że ja też znikam. Szybuję w czerni, powoli stając się jej częścią. Czy tak wygląda Tartar? Przez wieczność będę spadać w dół?! Nie chcę! Boję się!
- Pomocy! ! ! - krzyknęłam.
Nagle zobaczyłam światło i trzasnęłam pośladkami o ziemię. Siła, z jaką to zrobiłam, zdusiła mój krzyk. Cudem nie odgryzłam sobie języka. Moja prośba została wysłuchana szybciej, niż się tego spodziewałam.
- Uch - jęknęłam z bólu i uklękłam, masując pośladki. Będę miała zamiast nich jeden wielki siniak. Pstryknęłam palcami, naprawiając złamany nie wiadomo kiedy obcas.
Gdzie ja jestem? Podniosłam wzrok do góry.
Nade mną pochylał się stary, porośnięty mchem, brudny szkielet, na którym wisiał czarny habit. Na czaszce ktoś położył zawadiacko przekrzywiony, skórzany, bardzo zniszczony kapelusz z szerokim rondem. Kościotrup lekko zalatywał zgniłą rybą. O...
- Witaj - szkielet szczęknął żuchwą z głośnym klekotem. Wrzasnęłam przestraszona i szybko się odczołgałam. Plecami wyczułam chropowatą ścianę.
Zdałam sobie sprawę, że znajduję się w olbrzymiej jaskini, której sufit niknął w mroku gdzieś wysoko nad moją głową. Wszędzie zwieszały się grube, oślizgłe stalaktyty. Niżej narastały błyszczące stalagmity, upodabniając dno pieczary do powierzchni obcej planety. Szum, który wcześniej słyszałam, wydawała szeroka rzeka, wolno płynąca w ciemność. Niedaleko mnie kołysała się zacumowana na płyciźnie łódka. Jej dziób wyrzeźbiony był na kształt wygiętej głowy węża morskiego.
Szkielet westchnął zirytowany i wyprostował się. Wróciłam do niego spojrzeniem rozbieganych ze strachu oczu. Zauważyłam, że trzymał w kościstych palcach długi kij służący do odpychania łódki od dna rzeki.
- Kim jesteś? - wydusiłam przez ściśnięte gardło.
Tego już było za wiele. Najpierw spadałam w ciemność, a przecież mam lęk wysokości, a teraz gadał do mnie szkielet! To nie na moje zszargane nerwy!
Znowu westchnął. Grzechocząc kośćmi, podszedł do mnie. Zafascynowana zagapiłam się na jego stawy. Nie trzymały ich mięśnie ani ścięgna. Jakim cudem się nie rozsypywał?
To magia.
- Jestem Charon - przedstawił się uprzejmie. - Pomagam duszom przepłynąć Styks.
- Co proszę? - Nagle z Biblii przeskoczyłam do mitologii greckiej?
- Jestem przewoźnikiem, który pomaga dostać się po śmierci na drugą stronę. Do Tartaru - tłumaczył cierpliwie.
Najwyraźniej był przyzwyczajony do gradu pytań, którymi zarzucali go nowi przybysze.
- Rozumiem - kiwnęłam głową.
Jeszcze raz rozejrzałam się po mrocznej pieczarze. Znajdowałam się w przedsionku najgorszego z istniejących miejsc. Zaświatów, które były zamieszkane przez tak złe i zdeprawowane dusze, że nie miały tu wstępu anioły, a nawet diabły. A ja miałam właśnie tam trafić, bo ktoś postanowił mnie zlikwidować. Usunąć z drogi jak przeszkodę. Tylko komu ja znowu zawadzałam?
- Jak tam jest? - zapytałam.
Charon wyciągnął w moją stronę dłoń, żeby pomóc mi wstać. Spojrzałam z obrzydzeniem na oblepione błotem, glonami i mchem kości jego paliczków. Nie miałam wyboru. Raczej nie powinnam go obrażać.
Oślizgłe kości mocno zacisnęły się na mojej ręce i szarpnęły do góry.
- Dziękuję - powiedziałam, szybko zabierając dłoń. Musiałam wytrzeć ją o płaszcz. Cała była w szlamie.
- Nie wiem, jak tam jest. - Pomiędzy jego szczerbatymi zębami zagwizdał wiatr. - Nigdy tam nie byłem. Jestem tylko przewoźnikiem. Jednak skoro tam trafiasz, tam jest należne ci miejsce.
Wątpiłam, czy mi się ono spodoba. Chyba nie byłam wystarczająco zła.
- Zapraszam do łódki.
Posłusznie ruszyłam za nim, gorączkowo zastanawiając się, jak się z tego wykaraskać. Na pewno zdołam wrócić na Ziemię. Dwukrotnie już mi się to udało. Może nie zaszkodzi mi Tartar, skoro odwiedziłam już Piekło i Niebo, nie doznając tam większego uszczerbku?
Podbudowana tą myślą stanęłam przy brzegu. Charon zatrzymał się obok. Nic nie mówił, więc sięgnęłam do burty, chcąc ją złapać i przytrzymać przy wsiadaniu.
- Ekhm - odchrząknął znacząco. To znaczy podejrzewam, że odchrząknął. Usłyszałam tylko grzechot zębów.
- Tak? - zapytałam.
- Opłata - odparł zakłopotany.
Dopiero teraz zauważyłam, że obok zacumowanej przy brzegu łódki na wysokim palu zamontowany był kasownik wyglądający zupełnie tak, jak te w warszawskich autobusach, tyle że pomalowany na czarno. Zapewne dla większego efektu.
- Okej, a ile się należy? - zapytałam. - Złoty osiemdziesiąt wystarczy?
Tyle kosztuje ulgowy w Warszawie, o ile znowu bilety nie podrożały.
- Jeden obol - sprostował i widząc moją nic nierozumiejącą minę, dodał: -Nie rozumiesz? Sprawdź pod językiem, może tam wpadł. Podczas pogrzebu rodzina powinna włożyć ci do ust jednego obola, dla przewoźnika.
Zdegustowana spojrzałam na kościstego Charona. Chyba tylko on potrafił zgubić coś we własnej jamie ustnej...
- Nie było mojego pogrzebu - mruknęłam.
- Na pewno miałaś - zapewnił mnie. - Inaczej byś tu nie trafiła.
Dreszcz przebiegł mi po plecach. Charon miał rację. Uderzyła we mnie ciężarówka z mrożonkami. Znaczyło to, że moje ciało zostało, najdelikatniej mówiąc, „rozplackowane" na chodniku na oczach Piotrka. Marek, mój brat, na pewno dowiedział się o mojej śmierci i już szykuje pogrzeb. O nie! To musiało być dla niego straszne. Ja się do umierania przyzwyczaiłam, ale dzięki temu, że cofnęłam się w czasie on nigdy nie dowiedział się, że już raz umarłam.
Wyobraziłam sobie swoje ciało na chromowanym stole służącym do przeprowadzania sekcji. Nagie i bezbronne.
Przypomniało mi się, że zostałam potrącona. No cóż... Przynajmniej nikt nie gapi się na moje piersi, bo pewnie jestem w kawałkach i ich już nie mam. Co za ulga...
Co ja mam teraz zrobić, żeby oszukać śmierć? Czy mogę cofnąć się w czasie za pomocą klucza diabła? Dotknęłam go przez materiał bluzki. Potrzebna mi była tylko ściana. - Poczekasz chwilkę? - poprosiłam Charona.
- Nigdzie mi się nie spieszy. - Zagrzechotał ramionami i oparł się o kasownik.
Podbiegłam do ściany, z którą się przed chwilą zderzyłam. Zdjęłam z szyi klucz i zważyłam go w dłoni. Z tego, co zapamiętałam, by cofnąć się w czasie, musiałam „wejść tyłem" w przejście. Tylko o czym powinnam myśleć, kiedy będę je tworzyć? Wiem, wyobrażę sobie chwilę przed wypadkiem!
Zanim wsunęłam klucz w ścianę, zatrzymałam się. Nie, to bez sensu. Wtedy cofnę się i stracę pamięć. Nic nie wiedząc, znowu stanę na krzyżyku i zostanę zabita. Wszystko się powtórzy.
Obróciłam w palcach klucz z wężem owiniętym dookoła trzonka. To była kopia klucza Beletha. Mój miał Piotr. Zostawiłam mu. Przejście Beletha znacznie bardziej mi się podobało. Poza tym kluczyk należący do diabła stanowił dla mnie pamiątkę. Jeszcze raz przyjrzałam się gadowi pokrytemu misternie wyrzeźbioną łuską.
A może chociaż spróbuję przenieść się do Piekła i pogadać z Lucyferem? Albo nie! Lepiej pójdę do Nieba i poproszę Archanioła Gabriela o interwencję w mojej sprawie. On na pewno mi pomoże. Zadowolona z własnego pomysłu wyciągnęłam rękę w stronę kamiennej ściany.
Kluczyk stuknął głucho o kamień.
Co jest?!
Nie wchodził jak w masło albo świeżo rozrobione ciasto. Powinien łatwo się wsunąć i stworzyć drzwi. Uderzyłam nim jeszcze kilka razy, aż wyszczerbił się z jednej strony.
Zamarłam.
Nad Styksem klucz nie działał. To już po mnie...
- Idziesz? - zapytał Charon.
Odwróciłam się do niego z posępną miną i powoli mszyłam.
- Co robiłaś? - zapytał autentycznie zaciekawiony. - Modliłaś się?
- Nie...
- A przydałoby ci się. - Pokiwał głową, jakby sam się w tym utwierdzał. Chyba znał Tartar lepiej, niż się do tego przyznawał. Ścisnęło mnie się ze strachu w żołądku. To znaczy, że tam jest aż tak źle?
- Dasz mi obola? - poprosił.
Stworzyłam w dłoni srebrną monetę, której daleko było do regularnych i zgrabnych krążków produkowanych przez ziemskie mennice. Całe szczęście, że przynajmniej moje moce tutaj działały.
Charon przyjął zapłatę i schował obola do przepastnej kieszeni, po czym podał mi bilet. Mały kartonik miał nadruk „Zakład Transportu Podziemnego Styks. Cena 1 obol".
- Musisz go skasować - poinstruował mnie, a sam zaczął wsiadać do
łódki.
Podeszłam do czarnego kasownika i wsunęłam bilet. Kasownik zaterkotał jak moja wiekowa drukarka i wypluł tekturkę. Widniała na niej data i godzina. Najbardziej zainteresowała mnie godzina.
Była 8.08.
Chciałam usiąść obok Charona w łódce, ale powstrzymał mnie gestem.
- Bilet do kontroli. - Wyciągnął w moją stronę dłoń. Oślizgłe paliczki odbijały światło niewiadomego pochodzenia.
Niechętnie podałam mu tekturkę. Wziął ją pomiędzy spiczaste palce i zbliżył do głowy. Nie miał oczu. Nie wiem, co mogły zobaczyć ciemne otwory w jego czaszce. Nagle rozbłysło w nich czerwone światełko, które przesunęło się po bilecie niczym czytnik kodów kreskowych w sklepie.
Charon przerażał mnie bardziej niż Śmierć. Mimo że obydwoje najwyraźniej zaopatrywali się w ubrania w tym samym butiku.
- Nie znasz przypadkiem Śmierci? - zagadnęłam.
- To moja siostra - odparł.
Współczuję rodzicom...
- Wsiadaj. - Kiwnął na mnie i zajął miejsce przy sterze. Podał mi kij służący do odpychania tej łupiny od dna. Posłałam mu zdziwione spojrzenie.
- Ty wiosłujesz, ja steruję - wyjaśnił.
-Co?
- Taki zwyczaj.
-I za samoobsługę każesz mi płacić obola? - wkurzyłam się.
- Zapewniam łódkę i służę za przewodnika. To chyba dobry układ. Powstrzymując przekleństwo cisnące się na usta, wstałam i odepchnęłam łódkę od brzegu. Rzeka nie była wzburzona, mimo to łajbą mocno zarzuciło.
- Ostrożnie! - zganił mnie Charon. - Trzymaj kij równo! Nie pochylaj się! Szybko przenieś go na drugą stronę! Uważaj!
To będzie dłuuuga podróż.
4
Ciemna pieczara otaczająca Styks nie zmieniała się podczas naszej podróży. Krajobraz wciąż był taki sam. Ściana. Kolejna ściana. O! O! A to jest! A to...! Jeszcze jedna ściana...
Po dłuższej pełnej narzekań Charona chwili nauczyłam się sterować łódką w taki sposób, żebyśmy nie wpadli do rzeki. Nie wiem, co by się wówczas stało. Ja nie pływałam zbyt dobrze, a mój przewoźnik też nie wyglądał na wodoszczelnego.
Z tego, co pamiętałam z mitologii, Styks miał magiczne właściwości. Matka Achillesa zanurzyła chłopca w wodach rzeki, trzymając go za piętę, by nabrał siły bogów i jako okaz siły mordował wrogie nacje.
Wiedziałam, że to bujda. Kleopatra kiedyś wspominała, że Achilles był nieślubnym synem przystojnego Beletha i jakiejś śmiertelniczki. Jako nefilim, czyli półanioł, odznaczał się dużym wzrostem, siłą i wyjątkowo małym mózgiem.
Wypisz wymaluj Beleth, który najwyraźniej wpakował mnie w te kłopoty...
Chociaż wiedziałam, że mit naginał odrobinę rzeczywistość, pożałowałam, że nie mam pod ręką żadnego bachorka. Ja bym go zamoczyła, trzymając za mały palec u stopy. Nie można chyba umrzeć od urazu palca. Za włosy lepiej nie trzymać. Samson już się na tym przejechał, jak Dalila go ostrzygła.
Chcąc przerwać monotonię podróży, postanowiłam porozmawiać z Charonem. Kiedy siłowałam się z kije...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]