Janusz A. Zajdel - Cała Prawda O Planecie Ksi, Zajdel Janusz A
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Janusz A. Zajdel
Cała prawda o Planecie Ksi
1. Skrócony urlop komandora Slotha
Dotarłszy do szczytu schodów prowadzących z plaży na taras pensjonatu, odwrócił się i spojrzał w stronę morza. Falowało leniwie, wylewając się długimi jęzorami na biały piasek, upstrzony kolorowymi parasolami. Promienie słońca, odbite od wody i piasku, raziły oczy Odruchowo dotknął dłonią kieszeni koszuli szukając ciemnych okularów i w tej samej chwili przypomniał sobie, że właśnie po nie wraca do pensjonatu. Osłaniając oczy dłonią znalazł wzrokiem Aldę - brązowy kształt w poprzek białego prostokąta kąpielowego ręcznika Jak zwykle, zdjęła z siebie wszystko, to znaczy tę jedyną barwną szmatkę, którą nosiła poza plażą - i teraz leżała twarzą w dół, wystawiając na promienie słońca i publiczny widok swe ładnie opalone wypukłości.
Przez pierwszy tydzień nie mógł przyzwyczaić się do tego jej obyczaju, choć wiele młodych kobiet opalało się w podobny sposób, a nawet paradowało po - plaży zupełnie nago.
Potem przywykł do tych nagości, a nawet bawiło go nieco, gdy mężczyźni spoglądali najchętniej właśnie na Aldę, mimo licznych innych obiektów. Było mu nawet miło pomyśleć, że jest tutaj z najzgrabniejszą i opaloną dziewczyną.
Po czterech tygodniach nieustannie pięknej pogody i codziennego wylegiwania się na plaży zaczynał już odczuwać coś w rodzaju przesytu. Kiedy przed miesiącem opuszczał budynek portu po testach i formalnościach przylotowych, obiecywał sobie solennie co najmniej trzy miesiące bezwzględnego lenistwa w możliwie najlepszym klimacie i w towarzystwie pierwszej dziewczyny, która mu się spodoba - niezależnie od tego czy łatwo, czy trudno będzie ją na to namówić. Możliwości zdecydowanej odmowy nie brał w rachubę. Z doświadczenia wiedział, że takie rzeczy się nie zdarzają.
Bawiły go te śmieszne reakcje młodych dziewczyn, oglądających prywatnie lub służbowo jego kartę identyfikacyjną i odkrywających rażącą rozbieżność pomiędzy datą urodzenia a wyglądem osoby. Zdumienie, niepewność, potem spojrzenia pełne nabożeństwa z odrobiną lęku, jakby był szacownym nieboszczykiem:
,,Pan jest pilotem pozaukładowym?" - "Nie, maszynistą kolejki wąskotorowej" - odpowiadał, albo mówił coś podobnie idiotycznego. A potem już szło zupełnie łatwo. Jakby na mocy jakiejś ogólnej, niepisanej i milczącej urnowy, one od razu przyjmowały do wiadomości, że pilot pozaukładowy po prostu nie ma czasu na zmarnowanie. Wpadł na trochę i, zaraz z pewnością odlatuje gdzieś - tak, "pewnie do gwiazdozbioru Vega?" Przytakiwał dla świętego spokoju i - aby tego cennego czasu nie tracić - rezygnował ze szczegółowych sprostowań, że Vega to nie gwiazdozbiór lecz gwiazda w konstelacji Liry, a gwiazdozbiór to może być ewentualnie Waga, po łacinie Libra, ale to nie to samo co Lira; a do tego jeszcze, że tak w ogóle, to nie lata się do gwiazdozbiorów, tylko do pojedynczych (a czasem też podwójnych) gwiazd, jako iż - wbrew temu, co sobie wyobrażają liczni durnie uważający się za wykształconych inteligentów, a nierzadko i poważni pisarze od science fiction - gwiazdozbiór nie jest kupką gwiazd poprzypinanych pinezkami do sfery niebieskiej, jedną blisko drugiej i w takich samych odległościach od Słońca...
Kiedyś, gdy był młodszy, próbował wpajać elementy astronomii i astronautyki różnym nowo poznanym wielbicielkom pilotów gwiazdowych, wprędce jednak przekonał się, że pochłaniało to prawie cały cenny czas przy minimalnych efektach dydaktycznych.
Alda była więc tą pierwszą, którą wypatrzył jeszcze nim opuścił astroport. Po wszystkich badaniach i kontrolach, już na bramce wyjściowej, nieopatrznie podniósł wzrok i napotkał te dwa złotawe krążki, osądzone nieco za szeroko na małej, trochę piegowatej buzi, a będące oczami dziewczyny oddającej mu kartę identyfikacyjną.
Właściwie to ona pierwsza się odezwała, napomykając coś o tym, że długo go tutaj nie było.
- Dużo dłużej niż ty tu jesteś, dziecko - powiedział uśmiechając się samymi oczami, bo wiedział, że wtedy lepiej widać wokół nich drobne zmarszczki, które wraz ze srebrnymi wysepkami siwiejących skroni w niewytłumaczalny sposób rozczulały zaraz takie smarkate jak ta złotooka za pulpitem kontroli przylotowej.
Potem wystarczyło mu wyrazić przypuszczenie, że on - zahukany, biedny przeżytek sprzed pół wieku - niechybnie zgubi się zaraz w tym nowym świecie, albo zgoła wpadnie pod pierwszy lepszy pojazd. Tym sposobem zyskał przewodniczkę gorliwą do tego stopnia, że nie opuściła go nawet wówczas, gdy po dwóch dniach pobytu w mieście postanowił odpocząć na Filipinach.
Raz jeszcze podniósł wzrok na morski horyzont i przez chwilę trwał wpatrzony w jakiś daleki żagiel, a potem odwrócił się powoli i przemierzył szeroki taras okalający pawilon pensjonatu.
Gdy stanął przed kontuarem recepcji, uniósł się ku niemu mały, śmieszny nosek recepcjonistki, dziewczyny z tej wyspy.
- Był teleks dla pana - powiedziała, podając mu klucz od pokoju. - Przełączyłam na pański aparat.
- Dziękuję - powiedział, uśmiechając się smutno. - Już mnie znaleźli. Szkoda...
Jeszcze przez chwilę patrzył w kasztanowe, wąskie oczy dziewczyny, która z twarzą zwróconą ku niemu oczekiwała dalszych pytań czy poleceń.
Usiłował przypomnieć sobie jej imię, które tydzień temu przeczytał na służbowej plakietce przypiętej do jej bluzki. Pomyślał wtedy, że gdyby nie było Aldy, mogłaby być ta... Teraz przypomniał sobie tę myśl, lecz imię wyleciało z pamięci, a plakietki dziś nie było.
"Miesiąc to jednak długo - pomyślał. - To są pierwsze oznaki znużenia monotonią wypoczynku".
Tak bywało zawsze. Kiedy powracali na Ziemię, wkrótce dopadała ich tęsknota za podróżą, za wyprawą do nowej, nieznanej gwiazdy - a gdy osiągali swój cel, szukali zaraz następnych. Planeta, gdzie się jeszcze nie było, dziewczyna, której się jeszcze nie miało... Przypomniał sobie Aldę, czekającą na plaży, lecz myśl o niej nie wywoływała już takiej reakcji, jak widok tej małej Filipinki z recepcji...
"Te podróże okropnie paczą charakter - pomyślał gorzko. - Żadnych sentymentów, niczego stałego..."
Skinął głową dziewczynie za kontuarem i pobiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie. W pokoju odnalazł swe okulary i oddarł arkusik teleksu ze szczeliny aparatu. To było wezwanie z Komendantury. Spojrzał na podpis.
"Sako Nakamura... - próbował sobie przypomnieć człowieka, bo nazwisko wydało mu się znajome, i - Do licha, nigdy nie miałem pamięci do japońskich nazwisk... Może to być jakiś Nako Sakamura, albo Muko Nakasara..."
Zszedł do holu i kładąc klucz przed dziewczyną, poprosił o przygotowanie rachunku i zamówienie miejsca w jutrzejszym śmigłowcu do Manili z przesiadką na samolot do Sydney.
Dziewczyna patrzyła na niego jakby trochę smutno, a on przypomniał sobie jej imię. Nazywała się Estrella.
Imię przywędrowało tu przed wiekami wraz z hiszpańskimi kolonizatorami wysp. Kojarzyło się z gwiazdami i kosmosem.
- Jak mógłbym panią nazywać, gdybyśmy byli przyjaciółmi? - spytał niespodziewanie dla samego siebie.
- Estar - odpowiedziała po chwili milczenia. - Ale pan odlatuje i nie zdążymy się zaprzyjaźnić.
- Żałuje pani?
- Nie wiem. Pewnie żałowałabym, gdyby to nastąpiło wcześniej, bo i tak by pan odleciał. A jak ja mogłabym nazywać pana?
- Przyjaciele mówią na mnie Sloth. To takie duże, leniwe zwierzę.
- Ale pan odlatuje i nie będę mówiła do pana „Sloth".
- Ani ja do pani: "Estar". Estar - powtórzył - Ładnie.
Schodził powoli schodami w kierunku plaży, powtarzając bezwiednie w myślach imię dziewczyny, przywodzące wspomnienie widoku rozgwieżdżonego nieba, jakie widzi się tylko poza obszarem ziemskiej atmosfery. Odczuwał już wyraźnie brak widoku tego nieba, zdając sobie równocześnie sprawę, że gdy znów ujrzy je naprawdę, widok ten wywoła z pamięci portret tej dziewczyny z wysp, razem z poczuciem nie określonej tęsknoty i żalu za czymś, co się nie dopełniło, przemijając nieodwracalnie i bezpowrotnie.
Wąskie oczy starego Japończyka uśmiechały, się przyjaźnie. Powitał Slotha u drzwi gabinetu, poprowadził do niskiego stolika z prawdziwym, starym samowarem elektrycznym i wskazał wygodny fotel, sam siadając naprzeciw.
- Doskonale wyglądasz, Sloth. Służą ci te podróże - powiedział nie przestając się uśmiechać.
Najwyraźniej bawiło go zakłopotanie Slotha, który wciąż nie potrafił sobie przypomnieć, skąd mógł go znać ten stary, siwy człowiek nazywający go przydomkiem, pod którym znany był jeszcze w czasach studiów.
- Nie trudź się, stary - powiedział Nakamura. - Zaraz ci przypomnę. Jeśli dobrze pamiętam, zawsze lubiłeś dobrą, mocną herbatę.
Podsunął Slothowi porcelanową filiżankę z parującym aromatycznym napojem.
- Byliśmy razem w naszym pierwszym rejsie - powiedział. - "Centaurem", do Tolimaka, pod komandorem Stawrowem.
- Och, oczywiście! - Sloth roześmiał się szeroko. - Ale to straszna kupa czasu, Sako!
- Po mnie widać, po tobie mniej...
- Po obu z nas nie byłoby już nic widać, gdyby nie te nasze dalekie wycieczki!
Zacięta do tej pory klapka w pamięci Slotha odpadła nagle, odsłaniając całą panoramę tamtych lat, całą gromadę młodych twarzy. Pamiętał ich takimi, jacy byli wówczas. Potem spotykali się rzadko albo wcale, rozrzuceni po różnych załogach, penetrujących odległe rejony kosmosu.
- Jakoś zawsze mijaliśmy się, Sako. Kiedy ja wracałem, ty byłeś zwykle gdzieś daleko stąd. Nie poznałbym cię, tylko nazwisko kołatało mi się w pamięci, choć nie potrafiłem powiązać go nawet z którymś z kawałków mojego życia.
- Tak, to prawda: o żyjemy po kawałku, Sloth. Mój ostatni kawałek spędzam za biurkiem, jak widzisz. To już piętnaście lat. Wróciłem z kolejnego rejsu i okazałem się zbyt... zmęczony, by lecieć w następny. Kiedyś trzeba się na to zdecydować, więc zostałem.
Sloth wyczuł nutkę żalu w ostatnich słowach Sako. Patrzył na jego siwe włosy i pociętą zmarszczkami twarz. "Ze dwadzieścia pięć lat do przodu" - ocenił machinalnie różnicę wieku biologicznego, dzielącą go teraz od byłego rówieśnika.
- Piętnaście lat to sporo - powiedział, ujmując w obie dłonie filiżankę.
- Oj, okropnie długo! - stęknął Sako z bolesnym grymasem. - Już mnie wszystkie kości bolą od tego siedzenia na miejscu. Ale lepsze to niż bezczynność.
- Aha, rozumiem - Sloth zmrużył oczy, patrząc bezczelnie w twarz swego aktualnego szefa, kierownika Wydziału Załóg Międzygwiezdnych, jak głosiła tabliczka na drzwiach gabinetu. - To właśnie jest powód wezwania mnie tutaj: żebym się zanadto nie zasiedział, tak?
- Wybacz, Sloth. Z góry uznaję za słuszne wszelkie zażalenia i pretensje. Widziałem tę dziewczynę, zupełnie niezła i wcale się nie zdziwię, jeżeli będziesz na nas wściekły... Ale sprawa jest diablo poważna i, prawdę mówiąc, czekaliśmy na ciebie...
- Jak to: na mnie? Sloth odstawił filiżankę, ochlapując dłonie gorącą herbatą. - A któż to ja jestem? Po co wam nagle potrzebny taki... kopalny zwierz, taki mamut z dawnych wieków? Nie macie, u licha, zdolnych, młodych ludzi do pracy?
- Widzisz, oni, ci młodzi, rzeczywiście są bardzo dobrzy. Potrafią obsługiwać wszystkie te nowe urządzenia, o których ani ty, ani ja nie mamy bladego pojęcia. Tylko że nikt ich tutaj nie nauczy tego, co my zdobyliśmy daleko stąd, na planetach innych słońc.
- Czyżbyś chciał mnie zaangażować w charakterze wykładowcy?
Sloth już domyślał się, o co chodzi, lecz udawał, że nie ma pojęcia, czego od niego chcą. To była jego metoda postępowania z szefami: dać się prosić.
- Czy przypominasz sobie sprawę Drugiej Ekspedycji Osiedleńczej?
- Wiem, że miała wyruszyć... Potem nie było mnie przez dłuższy czas, a gdy, wróciłem, oni byli już w drodze. A potem znowu mnie nie było - przypominał sobie Sloth. - Niewiele wiemy o tym Konwoju.
- Cała, bieda w tym, że my również... niewiele wiemy o tym konwoju.
- Jak to? A któż ma wiedzieć?
- Pięć lat temu straciliśmy z nimi łączność. Wiadomo, że Konwój dotarł do planety, statki weszły na orbitę i... od tego momentu cisza... Odległość wynosi około dwudziestu lat świetlnych, więc...
- Ostatni komunikat pochodzi zatem sprzed dwudziestu pięciu lat. I co zrobiono w tej sprawie?
- Czekaliśmy, bo... sam rozumiesz, jak niewiele można zrobić... W takich przypadkach zawsze było za późno na cokolwiek i nie wolno lekkomyślnie narażać kolejnych załóg... Ale tym razem chodzi o parę tysięcy osób.
- Więc ktoś tam chce mieć spokojne sumienie. - dokończył Sloth uśmiechając się krzywo.
- Nie, Sloth, tu nie o to chodzi. Zapominasz, że ludzie, którzy wtedy decydowali, w większości już nie żyją albo są bardzo starzy... Zresztą trudno tu winić kogokolwiek...
- No tak... Więc nie chodzi tu nawet o spokój czyjegoś sumienia. Ani też zapewne nie chodzi o rodzinne uczucia ewentualnych krewnych tych ludzi, którzy tam polecieli, bo któż by martwił się o losy swego ciotecznego dziadka, który wyemigrował kiedyś na własne życzenie. Może mi zatem wyjaśnisz, dla jakiej obłąkanej idei zamierzasz wysłać mnie na następne sto lat w metalowym pudle w próżnię, bo wydaje mi się, że do tego zmierzasz?
- Poczekaj. Zaraz się dowiesz - Sako uniósł chudą dłoń, jakby chcąc powstrzymać potok słów Slotha. - Po pierwsze, nie na sto lat, bo podczas twojej ostatniej nieobecności znowu udoskonalono napędy rakietowe, Zauważyłeś chyba, że za każdym kolejnym razem podróżujesz nieco szybciej niż za poprzednim?
- Więc ile to potrwa?
- W obie strony ze czterdzieści osiem lat.
- Fotonowcem? Macie taki statek?
- To jedna z przyczyn pięcioletniego oczekiwania. Nie mieliśmy go jeszcze rok- temu. Dlatego sprawę trzymaliśmy w tajemnicy. Opinia publiczna domagałaby się podjęcia jakichś kroków, a spróbuj wytłumaczyć staremu człowiekowi, że opóźnienie startu spowoduje przyspieszenie osiągnięcia tak odległego wydawałoby się celu.
- Mimo wszystko, czterdzieści osiem lat...
- Dla ciebie będzie to praktycznie tylko tyle, ile zajmie pobyt na planecie Ksi...
- Co to za planeta?
- To kryptonim... Używaliśmy go w tajnych dokumentach, dopóki ktoś nie puścił farby... Informacja przedostała się do publicznej wiadomości i teraz wszyscy trąbią o tym gdzie się da. Rozumiesz, jakie to wywołuje wrażenie: przez pięć lat nikt palcem w bucie nie kiwnął dla ratowania zaginionego Konwoju! A przecież wcale tak nie jest.
- A teraz chcecie właśnie uspokoić opinię światową, wysyłając mnie tam dla zbadania sprawy. No dobrze, rozumiem, że trzeba to załatwić, ale dlaczego, u licha muszę przerywać wypoczynek? Parę miesięcy nie ma znaczenia, gdy minęło dwadzieścia pięć lat od tej domniemanej katastrofy... Bo chyba to musiała być katastrofa, jeśli nie odezwał się żaden z czterech statków, które weszły na stacjonarne orbity... Chociaż, prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie, co by to mogło być...
- Wiesz, jest jeszcze coś, o czym nie wszyscy wiedzą... - powiedział Sako powoli.
- No oczywiście! - ożywił się Sloth. - Zawsze musi być coś, co Komendantura ukrywa przed wszystkimi.
- Tym razem ujawnienie pewnych dodatkowych faktów mogłoby tylko wywołać niepotrzebne komplikacje i niezdrową sensację. Fakty te zmuszają nas jednakże do niezwłocznego wyjaśnienia, co zdarzyło się naprawdę na planecie Ksi. Otóż komunikat sprzed dwudziestu pięciu lat nie był ostatnim sygnałem, jaki nadszedł z tamtego kierunku.
- O! To zaczyna być bardziej interesujące niż sądziłem.
- Ostatni komunikat od dowódcy konwoju mówił o wejściu statków na orbitę. Potem było parę tygodni ciszy, a kiedy wszyscy byli tu już poważnie zaniepokojeni brakiem wiadomości, nadeszły dwie kolejne depesze. Oto one.
Nakamura wyjął z teczki arkusz, papieru. Było na nim zaledwie kilka zdań:
"Konieczna natychmiastowa pomoc..."
"Wszystko przebiega zgodnie z programem. Nie przewidujemy konieczności pomocy technicznej w najbliższym czasie''.
- Obie wiadomości przyszły w odstępie dosłownie kilkunasto minut, przy czym pierwsza nie posiada zakończenia, a druga - przepisowej formuły końcowej i nazwiska nadającego. Potem nie odebrano już naprawdę żadnej wiadomości z planety.
- Macie jakieś pomysły, hipotezy? - Sloth uniósł wzrok znad arkusza.
- Tyle Hipotez, ilu dyskutantów - zaśmiał się Sako. No, może trochę przesadziłem, ale niewiele. Do tego jeszcze parę wersji analizy komputerowej przy różnych założeniach.
- Obca o Ingerencja? Czy może mieszkańcy innej z planet tego układu? Albo samej Ksi?
- Wiesz, jak dokładne są badania sondami automatycznymi. Ale z drugiej strony, trzeba sobie szczerze powiedzieć, że nie braliśmy pod uwagę możliwości istnienia istot rozumnych w tamtym układzie. A automat eksploracyjny można tak przeprogramować, że zaniesie z powrotem takie informacje, jakimi się go nafaszeruje. Jednakże to nie miałoby sensu. Gdyby tam żyły jakieś istoty na poziomie cywilizacyjnym pozwalającym rozpracować nasze automaty, to na pewno byśmy o tym wiedzieli wcześniej. Poza tym, gdyby nie życzyli sobie odwiedzin, wymazaliby z pamięci automatów informacje o warunkach na planecie i zastąpili je takimi, które wykluczałyby osadnictwo.
- A może właśnie chcieli nas zachęcić do przybycia, podając nam za pośrednictwem naszych sond sfałszowany sielankowy obraz planety? Może znają nasze warunki z analogicznych sondowań?
- Wszystko to braliśmy pod uwagę, Sloth. Niczego nowego nie wymyślimy, dyskutując tutaj. Komputery podały jeszcze kilka innych wersji. Trzeba na miejscu zweryfikować te hipotezy. Ch...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]