Jane Porter - Wygrana w Monte Carlo, ebooki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jane Porter

 

Wygrana w Monte Carlo

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Mąż Samanthy van Bergen znowu od wielu dni późno wracał do domu. Jak zwykle w takich przy­padkach wiedziała, gdzie go znaleźć. Przygotowana na ciężką batalię, owinęła się ciaśniej szarym ak­samitnym płaszczem, spiesząc po schodach wiel­kiego Le Casino w Monte Carlo. Johann od niepa­miętnych czasów grał nałogowo w karty. Dawniej przynajmniej częściej wygrywał. Z początku od­chodził od stolika, kiedy nie dopisywało mu szczęś­cie. Z czasem zatracił tę umiejętność, a wraz z nią resztki zdrowego rozsądku. Ostatnio siedział w lo­kalu w nieskończoność, chociaż stracili już wszyst­kie oszczędności, luksusowy apartament w centrum miasta, a nawet ferrari. Co jeszcze pozostało? - py­tała samą siebie bezradnie na marmurowych scho­dach budynku.

W gabinecie dla prominentów Cristiano Bartolo przyjął nonszalancką pozę przy swym ulubionym stoliku. Kiedy otworzyły się drzwi, popatrzył w ich stronę, wściekły, że ktoś mu przeszkadza. Na widok pięknej baronowej van Bergenjego spojrzenie nieco· złagodniało, a usta wykrzywił ironiczny uśmieszek. Cóż za znamienity tytuł dla nieśmiałej, młodej Angielki, pomyślał. Zdjęła właśnie płaszcz, prze­rzuciła go sobie przez ramię, odsłaniając białą wieczorową suknię. Nie rozumiał, czemu ta kobieta tak go fascynuje. Widział ją tylko raz, również w Le Casino, pół roku wcześniej. Wywarła na nim tak wielkie wrażenie, że nie potrafił o niej zapomnieć.

Tamtego dnia grał w ruletkę. Nagle spostrzegł, że wszyscy mężczyźni obracają głowy w tę samą stro­nę. Gdy podążył za ich spojrzeniami, zrozumiał. Drobna, szczupła baronowa miała twarz anioła. Otaczające ją złote loki spływały kaskadą na plecy. Tylko lekko przymrużone, czujne oczy przeczyły złudzeniu niewinności. Znał całe tuziny pięknych dziewcząt, lecz ta właśnie, zdecydowanie zbyt po­ważna jak na tak młody wiek, głęboko zapadła mu w pamięć.

Teraz przystanęła w drzwiach, czujna, skoncen­trowana niczym Joanna d'Arc przed decydującą batalią. Zdecydowanym krokiem podeszła do męża, Johanna van Bergena. Cristiano nigdy go nie lubił. Dlatego właśnie z nim grał. Parę miesięcy wcześniej odkrył, że Johann nie tylko źle gra w karty, ale też brak mu siły woli, żeby opuścić lokal, gdy szczęście przestaje mu dopisywać. Tego dnia stracił już pięć milionów. Cristiano nie popełniał takich błędów. Wszelkimi sposobami dążył do zwycięstwa, kal­kulował, obliczał swoje szanse. Nienawidził pora­żek. Ostatniej doznał tak dawno, że niemalże o niej zapomniał.

Nie do końca. Nadal odczuwał jej gorzki smak.

Jednak ryzykował. I zwyciężał, tak jak teraz. Sięg­nął ponownie po karty, żeby wykończyć przeciw­nika, zrujnować, wdeptać w ziemię. W ramach rewanżu, z zemsty. Pchnął garść żetonów na środek stołu, podwyższając stawkę·

Popatrzył spod rzęs na Samanthę van Bergen.

Przykucnęła obok Johanna z płaszczem przerzuco­nym przez ramię. Położyła dłoń na jego udzie. Zdaniem Cristiana, na niewłaściwym. Powinna na­leżeć do niego. Nie wątpił, że wkrótce będzie nale­żała, choć przysięgała wierność innemu. Zazdrościł mu. Marzył o tym, żeby owinąć sobie jej złoty lok wokół palca i umieścić między pełnymi piersiami tej piękności. Sięgnął po kieliszek whisky. Alkohol rozgrzał mu krew, podsycił zarówno ciekawość, jak i pragnienie. Postanowił, że ją zdobędzie.

Zajrzał w głęboki dekolt białej sukni w złociste prążki. Powoli uniósł wzrok ku smukłej szyi, delikat­nemu zaokrągleniu podbródka, wyraźnym kościom policzkowym, wreszcie ku zatroskanym błękitnym oczom. Strapienie zbyt wcześnie wyrzeźbiło zmar­szczkę pomiędzy łukowatymi ciemnobrązowymi brwiami. Zaciśnięte usta nadawały ślicznej buzi bolesny wyraz. Anioły nie powinny tak cierpieć, pomyślał z przykrością. Wyobraził sobie, jak te cudowne wargi miękną odjego pocałunków. Ocza­mi wyobraźni widział ją na łożu, spragnioną piesz­czot, ubraną jedynie w złoty naszyjnik.

Lecz współczesna Joanna d'Arc nie zwracała na niego uwagi. Nie obchodził jej nikt prócz męża. Właśnie przystąpiła do działania. Cristiano nie sły­szał, co mu powiedziała, za to baron nawet nie raczył ściszyć głosu.

- Idź do domu - ofuknął ją bez żenady.

Lecz ona uparcie tkwiła przy jego boku. Szeptała coś z przejęciem tak, żeby inni nie słyszeli. Jeszcze bardziej go rozzłościła. Znowu na nią nawrzeszczał.

Choć przynosił jej wstyd, patrzyła na niego z wy­soko uniesioną głową, z jakimś bolesnym rodzajem godności. Następnie bez słowa oddała portierowi płaszcz, przystawiła sobie krzesło i usiadła z tyłu, za mężem.

Cristiano złożył karty, po czym rzucił je na środek stołu. Wykorzystał chwilę przerwy, żeby nasycić oczy widokiem młodej, powabnej i niedo­stępnej kobiety, dokładnie takiej, o jakiej marzył. Właśnie jej nieprzystępność najbardziej rozpalała wyobraźnię. Dawno już nie doświadczał tak inten­sywnych emocji, nikogo tak mocno nie pożądał. Dopiero teraz poczuł, że naprawdę żyje. Śledził dalsze poczynania baronowej spod wpółprzymknię­tych powiek. Raz po raz tłumaczyła coś gwałtownie mężowi, ten zaś całkowicie ją ignorował. Głupiec! Dostał rzadkiej piękności klejnot, a nie potrafił go docenić. Cristiano wezwał go do odsłonięcia kart. Żadnych atutów. Ukrycie radości kosztowało go sporo wysiłku.

Sam patrzyła na męża z przerażeniem i niedowie­rzaniem. W kolejnym rozdaniu również dostał bar­dzo słabe karty, jednak zamiast wstać od stołu, najspokojniej w świecie kontynuował grę. Stracił resztki instynktu samozachowawczego. Konto ban­kowe dawno zostało opróżnione. Teraz właśnie postawił willę. Nie zostało już nic. Sam westchnęła ciężko. Serce podeszło jej do gardła.

Johann z jękiem pokazał karty. Trzy siódemki, nic poza tym. Wraz z nimi oddał obcemu ich dom. - To już koniec, przegrałem wszystko, nic wię­cej nie mam, Bartolo - oznajmił bezbarwnym gło­sem, zakrywając dłońmi opaloną twarz.

Ten austriacki baron, znany w całym Monte Carlo playboy, spędzał całe popołudnia na słonecz­nym tarasie ze szklaneczką koktajlu w dłoni.

Przez ciało Sam przepływały na przemian fale zimna i gorąca. Poprosiła go raz, drugi i trzeci, żeby wracał do domu. Kazał jej milczeć. Z rumieńcem wstydu na policzkach zagryzła wargi, świadoma, że Bartolo wszystko widzi i słyszy. Jego natrętne, przenikliwe spojrzenie doprowadzało ją do rozpa­czy. Odbierało resztki sił, których tak bardzo po­trzebowała, potęgowało poczucie osamotnienia, bezradności.

Bartolo z nonszalanckim uśmiechem wyłożył

własne karty na stół.

- Niewiele ci brakowało do zwycięstwa.

- To prawda, omal cię nie ograłem - przyznał Johann.

Przywołał kelnera, żeby zamówić kolejną porcję trunku.

Sam zacisnęła ręce na kolanach.  Nie pij więcej, Johann błagała go w myślach. Z całego serca nie­nawidziła Bartola. Z premedytacją rozpijał barona, wodził go za nos. Tylko po co? Ograbił go już z majątku, domu, resztek godności. Czego jeszcze chciał?

Johann pokiwał głową. Przez chwilę patrzył na przeciwnika. I nagle, wbrew wszelkiej logice, za­proponował kolejną rundę. Na co liczył? Nie miał żadnych szans w rozgrywce z tym zimnym draniem, zwłaszcza po solidnej dawce alkoholu. Zdecydowa­ła, że nie zostawi tego głupca na pastwę bezwzględ­nego Bartola. Powtórzyła swą prośbę. Ponownie ją zignorował. Za to wyrachowany barbarzyńca, Bar­tolo, zmierzył ją tak okrutnym spojrzeniem, aż przez całe ciało przeszedł lodowaty dreszcz. Do­tknęła ramienia Johanna. Strzepnął jej dłoń jak natrętną muchę.

- Jeżeli sama nie wyjdziesz, zawołam ochronę.

Zrozpaczona Sam jeszcze raz spróbowała prze­mówić mu do rozsądku. Na próżno. Johann spokoj­nie odebrał od kelnerki kolejną szklankę trunku, następnie gestem przywołał ochroniarza.

- Pani baronowa wraca do domu. Proszę ją wy­prowadzić.

Wszyscy obecni, z wyjątkiem Johanna, zwrócili ku niej głowy. Palił ją wstyd. Siedziała jak spara­liżowana jeszcze wtedy, gdy skromnie ubrany pra­cownik kasyna dotknął jej łokcia.

- To nie w porządku - zaprotestowała głośno. Odpowiedziała jej cisza. Tylko Bartolo posłał jej karcące spojrzenie. Jego oczy płonęły zimnym blas­kiem. Ochroniarz szeptem poprosił ją, żeby wyszła. Wstała z wściekłością. Fałdy zwiewnej materii za­falowały wokół smukłej sylwetki.

- Jeśli nie obchodzi cię mój los, pomyśl chociaż o Gabby - zaapelowała na odchodnym po raz ostatni do jego sumienia.

Lecz on milczał, jakby wcale nie słyszał. Łap­czywie wlewał w siebie alkohol.

Sam w milczeniu opuściła lokal. Odprowadzały ją gwizdy i piski jednorękich bandytów z końca sali. Nienawidziła kasyn, ich jaskrawych świateł, oszu­kańczego blichtru, który niejednego sprowadził już na manowce. Na szczęście mężczyzna, który towa­rzyszył jej do wyjścia, wykazał przynajmniej tyle taktu, że jej nie popędzał. Wiedział równie dobrze jak ona, co dalej nastąpi. W końcu całe Monte Carlo zbudowano za pieniądze, wyciągnięte z kieszeni pozbawionych rozsądku ludzi o wypchanych port­felach.

Wróciła do domu. Odebrała śpiącą Gabby od sąsiadów, zaniosła do skromnej sypialni miejskiej willi, ułożyła na łóżku, po czym zamknęła za sobą drzwi. Usiadła w fotelu w salonie, szczelnie owinię­ta kocem. W domu panowało przenikliwe zimno. Nie włączyła jednak ogrzewania. Od dawna nie starczało im pieniędzy na takie ekstrawagancje. Ani też na nic innego. Łzy napłynęły jej do oczu. Usiło­wała je powstrzymać. Zakryła oczy dłońmi. Nie wolno mi płakać, nie jestem przecież dzieckiem, powtarzała sobie w kółko. Bez skutku. Zbyt wiele złego ją spotkało. Łzy płynęły strumieniem spod zaciśniętych powiek. Uczyniła wszystko, żeby za­pewnić Gabrieli lepsze życie. Dla niej wyszła za mąż bez miłości za kobieciarza, alkoholika, hazar­dzistę, dla niej znosiła jego zniewagi. Mimo wszel­kich wysiłków nie zapobiegła katastrofie.

Nie wiadomo kiedy zasnęła w fotelu. Obudził ją dopiero rano odgłos kroków na schodach. Niespełna pięcioletnia, zawsze radosna Gabby zeszła do niej już w ciemnoszarym mundurku z białymi lamów­kami. Wyglądała przepięknie, jak zwykle. Niemal­że każdego dnia ktoś zatrzymywał Sam na ulicy, żeby podziwiać niezwykłą piękność dziewczynki. Jej matka była modelką. Pochodziła z Madrytu. Zagrała też kilka drobnych ról w filmach. Zginęła w tragicznych okolicznościach, gdy Gabriela miała rok. Samantha nie znała szczegółów. Ciemnowłosa. córeczka o regularnych rysach, zielonych, okolo­nych nieprawdopodobnie długimi rzęsami oczach, odziedziczyła po matce urodę.

- Gdzie tato? - spytała mała. Sam wstała i złożyła koc.

- Wkrótce wróci - odrzekła wymijająco, umyśl­nie przybierając niefrasobliwy ton, jakby nie prze­płakała w fotelu całej nocy. - Jakaś ty grzeczna, sama się ubrałaś - pochwaliła, żeby odwrócić jej uwagę·

- Bardzo dawno go nie widziałam - marudziła Gabby. - A ty nawet nie zdjęłaś wieczorowej sukni.

Sam nie posiadała więcej eleganckich ubrań.

Posłała dziecku możliwie beztroski uśmiech. Zda­wała sobie sprawę, że nie wypadł przekonująco.

- Zasnęłam podczas czytania - skłamała. - Te­raz zjemy śniadanie, a później cię uczeszę.

W podobny sposób podtrzymywała beztroską konwersację o niczym przez całą drogę do szkoły. Kiedy została sama na chodniku, opuściły ją resztki sił. Nie wiedziała, co dalej począć. Nie miała nic, nawet konta w banku. Wcześniej pracowała dla Johanna jako niania. Po ślubie przestał jej płacić. Wszystkie skromne oszczędności wydała na potrze­by Gabrieli. Johann nie przyjmował do wiadomości, że dzieci wyrastają z ubranek, a nawet najukochań­sze lalki w końcu się niszczą·

W drodze powrotnej podsumowala ostatnie czte­ry lata pobytu u barona van Bergena. Sprawy z roku na rok szły ku gorszemu, aż wreszcie została na dnie, bez środków do życia, bez żadnego oparcia. Gdyby miała rodzinę, zabrałaby do niej małą· Lecz ona wychowała się w sierocińcu w okolicy Che ster. W wieku siedemnastu lat ukończyła szkołę· Stypen­dium z parafii umożliwiło jej naukę w Princess Christian College w Manchesterze. Mimo że w la­tach szkolnych dorabiała w kilku miejscach, ledwie starczało jej na utrzymanie. Życie nigdy jej nie rozpieszczało. Aczkolwiek od naj młodszych lat przywykła do skromnych warunków bytowych, ta­kiej biedy jak teraz jeszcze nie zaznała. Dla siebie bez trudu znalazłaby zarówno posadę, jak i dach nad głową, lecz kto ją zechce przyjąć z dzieckiem?

Weszła po czterech schodkach do cudzej już willi. Ledwie zaczęła rozpinać płaszcz, usłyszała z salonu wołanie Johanna:

- Czy zechcesz poświęcić mi chwilkę?

Jaki uprzejmy pomyślała z gorzką ironią· Podą­żyła za głosem męża do pokoju. Promienie popołu­dniowego słońca rzucały na drewniany parkiet dłu­gie smugi światła. Grube ściany starego domostwa tłumily wszelkie hałasy ruchliwego Monte Carlo.

Cisza aż dzwoniła w uszach. Przytłaczała ją. Stanęła naprzeciwko fotela Johanna z rękami w kieszeniach. - Zdejmij płaszcz - rozkazał szorstkim tonem. Bez słowa spełniła polecenie.

Johann wziął w rękę szklankę, bez wątpienia z jakimś alkoholem.

- Uregulowałem dług wobec Bartola.

Sam o mało nie podskoczyła ze szczęścia. Jed­nym zdaniem rozpędził czarne chmury znad jej głowy. Nie kryła radości, obdarzyła męża promien­nym uśmiechem.

- Naprawdę? Cudownie! - Nie zdążyła dodać nic WIęceJ.

      - Przyjdzie po ciebie za godzinę - przerwał gwałtownie.

- Co to ma znaczyć?

- Przegrałem cię w pokera.

Sam o mało nie zemdlała. Zaparło jej dech, przed oczami wirowały kolorowe płatki. Nie wierzyła własnym uszom. Wychodząc za niego, wiedziała o uzależnieniu od alkoholu i hazardu, znała wszyst­kie jego wady, ale takiego bestialstwa się po nim nie spodziewała. Postąpiła krok w jego kierunku. Na­stępnego zrobić już nie była w stanie. Stała bez ruchu jak wmurowana. Johann siedział w milczeniu, z zamkniętymi oczami. Sam wstrzymała oddech. Po namyśle uznała, że sobie z niej żartuje. Czekała na wyjaśnienie nieporozumienia. W nieskończoność. Na próżno. Nie usłyszała nic, tylko brzęk kostek lodu o ścianki naczynia. W końcu nie wytrzymała napIęCia.

- Przestań kpić i wytłumacz, o co tu chodzi. Nie można przegrać człowieka w karty - zaprotestowała słabo.

Zaciskała tak mocno pięści, aż paznokcie raniły wnętrze dłoni.

Johann z wysiłkiem otworzył oczy. Obrzucił ją posępnym spojrzeniem. Zapadł głębiej w fotel, na­stępnie przyłożył szklankę z zimnym napojem do czoła. Najwyraźniej męczył go kac.

- Czasami i to się zdarza.

- Tylko tobie - wypomniała z goryczą. Dygotała, jakby krew zamarzała w jej żyłach. - Nigdzie z nim nie pójdę. Znajdź inny sposób na uregulowa­nie długu.

- Jakaś ty stanowcza! Zmiękłabyś, gdybym za­miast ciebie postawił mojego słodkiego aniołka, kochaną Gabrielę. - Zerknął na nią jednym okiem. Migotały w nim jakieś dziwne, złe iskry. Parsknął ironicznym, złośliwym śmiechem. - Rozważałem i ten pomysł, ale Bartolo chciał tylko ciebie. Nie rozumiem, po co mu nudna, zimna Angielka, bez wykształcenia, majątku czy koneksji.

Nawet jej nie uraził. Nie dbała o jego opinię, podobnie jak wtedy, gdy za niego wychodziła, wy­łącznie po to, żeby obronić przed tym szaleńcem zaniedbywane, odrzucone dziecko.

- Zimna czy gorąca, nie ma to żadnego znacze­nia. I tak kontakt fizyczny nie wchodzi w grę. Nie wyobrażaj sobie, że wepchniesz mnie do łóżka obcemu facetowi.

- W moim i tak nie było z ciebie pożytku. Co on zechce z tobą zrobić, to już jego kłopot.

Sam zaparło dech z oburzenia. Rzucił jej w oczy gorzką prawdę. W wieku dwudziestu ośmiu lat nie znała jeszcze mężczyzn, porywów pożądania. Nie martwiło jej to, nie potrzebowała wielkich namięt­ności. Wystarczyło, że po wielu latach samotności jedna osoba okazała jej serce. Przelała całą miłość właśnie na nią ~ na maleńką Gabby. Znosiła z poko­rą wszystkie obelgi, póki nic nie zagrażało dziecku. Lecz teraz, gdy jej własny los zależał od dwóch bezwzględnych szaleńców, z których jeden cynicz­nie ją sprzedał, a drugi bez najmniejszych skrupu­łów kupił, nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, co czeka małą, bezbronną istotkę.

- Nie zostawię Gabby pod twoją opieką za nic w świecie! - wrzasnęła.

- Nie krzycz tak. Okropnie boli mnie głowa.

- Pociągnął długi łyk ze szklanki., - Straciłem

wszystko, apartament, samochody, willę, nic mi już nie zostało.

- Pójdę do niego, zrobię, co zechcesz, tylko pozwól mi adoptować Gabby - błagała ze łzami w oczach.

- Decyzja nie należy ani do mnie, arii do ciebie.

Teraz Bartolo jest twoim właścicielem. A jego dziecko nie interesuje.

Załamał ją do reszty. Była jego żoną dokładnie przez czterysta sześćdziesiąt pięć dni, a przez po­przednie dwa lata pracowała u niego jako niania. Od początku wiedziała, że Johann jej nie kocha ani

nawet nie lubi. Poślubił ją tylko po to, żeby unie­możliwić rodzinie matki Gabby odebranie dziecka. Stanowili małżeństwo tylko na papierze, nigdy w rzeczywistości. Myślała, że przez te wszystkie miesiące upokorzeń nabrała już odporności. A jed­nak teraz, gdy otwarcie potraktował ją jak bezwar­tościowy przedmiot, zadał jej cios w samo serce. Ogarniała ją rozpacz na myśl o tym, jaki los zgotuje córeczce - naj wspanialszemu dziecku, jakie pozna­ła, pracując jako niania w wielu bogatych domach. Postanowiła o nią walczyć za wszelką cenę. Chwy­ciła płaszcz z kanapy.

- Muszę porozmawiać z Bartolem - oświadczyła.

- O czym? - spytał męski głos od drzwi.

Sam rozpoznała go, jeszcze zanim spojrzała w tamtym kierunku. Przybył diabeł we własnej osobie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Sam zwróciła głowę ku nowo przybyłemu. Od­nosiła wrażenie, że jej ciało ogarnęły płomienie, jakby przybysz wniósł ze sobą żar ognia piekiel­nego.

- Jak pan tu wszedł?

- Dostałem klucze. - Wzruszył ramionami.

- Willa należy teraz do mnie. - Na jego ustach

ponownie zagościł ten sam szatański uśmiech, który tak dobrze pamiętała z poprzedniego wie­czoru.

Zrujnowane domostwo od dawna nie zasługiwa­ło na miano willi. Niegdyś mieszkali w okazalszej, położonej na skale w pobliżu pałacu królewskiego. Otaczał ją wytworny skwer z zabytkowymi fontan­nami. Opłakany stan finansów zmusił ich do zmiany domu na znacznie gorszy. Sam z nerwów wbiła palce w obicie kanapy. Serce biło jej mocno i nie­równo. Ponieważ Johann siedział nieruchomo, nie­obecny duchem, z pustą szklanką w dłoni, zwróciła się do Bartola:

- To jakieś szaleństwo. Nie wolno przecież handlować ludźmi! - Chociaż ogarniała ją roz­pacz, parsknęła niezdrowym, nerwowym śmie­chem.

- Wszystko zostało załatwione zgodnie z prawem.

Umorzyłem pani mężowi dług w obecności notariu­sza. Podpisaliśmy stosowne dokumenty. Teraz nale­ży pani do mnie.

Sam zaniemówiła z wrażenia wobec takiej aro­gancji. Wyso...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl